„Gdyby jakaś magia usunęła barierę, Polska natychmiast zostałaby pochłonięta przez kulturę masową komercjalną i to w stopniu o wiele większym niż przed wojną, kiedy brakło do tego warunków, bo cała niemal wieś (wtedy przygniatająca większość ludności) była wyłączona z obiegu”. Tak pisał Czesław Miłosz w komentarzu do swojej antologii „Kultura masowa” wydanej w 1959 r. przez Instytut Literacki w Paryżu, a teraz właśnie wznowionej. Jak każdy widzi, Miłosz miał rację – koniec komunizmu „usunął barierę” i otworzył drogę dla ekspansji „kultury komercjalnej”, która dziś w Polsce tryumfuje. Koneserzy załamują ręce wobec dolegliwej dla nich aktualności prawa Greshama, wedle którego „zła moneta wypycha dobrą, bo złą łatwiej zrozumieć i więcej z niej przyjemności”.
Czynione niekiedy porównania stanu dzisiejszego z kulturą PRL-u ujawniają nostalgię nie za komunizmem bynajmniej, ani nawet za utraconą młodością, lecz za dokonaniami artystycznymi, jakich kiedyś mieliśmy zadziwiająco dużo mimo cenzury i ogłupiającej, choć nie zawsze skutecznej, indoktrynacji mas. Teatr Swinarskiego i Grotowskiego, szkoła polska w filmie, jazz Krzysztofa Komedy i awangardowe koncerty Warszawskiej Jesieni zawsze z najlepszą światową obsadą. Dziś natomiast mamy rynkowy sukces piosenek Ich Trojga, zaś twórcy teatralni, by zdobyć publiczność, inscenizują spektakle pełne drastyczności i gołych aktorów.
Z szacunku dla prawdy historycznej warto wszak przypomnieć, że i za PRL-u rozwijała się szczególna wersja kultury masowej, w sumie nie tak odległa od szmiry krytykowanej w latach 40. i 50. przez autorów antologii Miłosza w Ameryce i tandety znajdującej poklask teraz w III Rzeczypospolitej.