Od 1959 r. mieszkał za granicą, głównie w Paryżu, czyli nie na końcu świata, niemniej wiadomości o jego dokonaniach nie zawsze docierały do Polski. Może z wyjątkiem ech skandali, które od czasu do czasu wywoływał. Jak przekonałem się, przeglądając parę książek poświęconych kinu, dla polskich autorów nie był twórcą, który zasługiwałby na uwagę. Oto przykładowo wydany zaledwie parę lat temu obszerny „Ilustrowany leksykon filmu europejskiego” Mirosławy Mielcarek i Edwarda Pawlaka: na literę „b” jest Mirosław Bork, nie ma Waleriana Borowczyka. W antologii „100 filmów polskich” nie znalazło się ani jedno jego dzieło! Przeglądam inną książkę, w której nasi znani reżyserzy opowiadają o fascynacjach filmowych i swych mistrzach – w indeksie nazwisk autor „Dziejów grzechu” nie pojawia się. Jakby go w ogóle tu z nami nie było.
Gdzie indziej bywał ceniony bardziej. W brytyjskim wydawnictwie „Biographical Dictionary of Film” można na przykład przeczytać, iż Borowczyk to jeden z największych artystów współczesnego kina. Znany angielski krytyk Derek Malcolm w jednym ze swoich esejów opublikowanych w „The Guardian” opisuje, z jakim przejęciem jego studenci oglądali „Blanche”, swobodną adaptację „Mazepy” Juliusza Słowackiego (Borowczyk przeniósł akcję do średniowiecznej Francji). Sam Derek przyznaje w zakończeniu artykułu, że nawet „Emmanuelle” „jest coś warta”, choć to już chyba nadmiar dobrych intencji.
Źle obecny
W Polsce Borowczyk był w zasadzie zawsze „źle obecny”. Nie miano jedynie zastrzeżeń do jego wybitnych dokonań w dziedzinie animacji filmowej. Wespół z Janem Lenicą dokonali rewolucji w tym gatunku, czyniąc z niego najprawdziwsze dzieło sztuki.