Dolar, mimo grymasów ideologów, stał się drugą, obok donga, walutą w Wietnamie. Zwłaszcza dla turystów, czyli cudzoziemców dewizowych, od których pobiera się opłatę według innych stawek niż od krajowców bezdewizowych. Wprawdzie firmy i instytucje mają obowiązek przyjmowania opłat w dongach, ale w praktyce ceny podaje się w dolarach i w tej formie oczekuje się zapłaty.
Ulica
Życie toczy się na widoku publicznym. Otwarte wnętrza wychodzą na ulicę i zlewają się z nią tworząc swoisty teatr: tu się je, śpi, załatwia potrzeby fizjologiczne. Jak dwa wieki temu mistrzowie i czeladnicy rzeźbią meble ręcznie, w szlachetnym gatunku drewna, ozdobione obficie motywami smoków i roślin. Z olbrzymich perłowych muszli z Morza Południowochińskiego, używając prymitywnych narzędzi, robią wycinanki precyzyjnie jak szwajcarscy zegarmistrze. W galeriach ozdobionych kolorowymi lampionami wiszą malowane na jedwabiu kwiaty lotosu, krajobrazy z morzem i palmami, ryżowiska, bawoły, kobiety w stożkowatych kapeluszach pracujące od świtu do zmierzchu. Z ulicy bucha azjatycki bukiet zapachów: mieszanina moczu, gnijących resztek pożywienia i ożywczy powiew morza.
W knajpkach sprawni kelnerzy podają smażone krewetki i rodzime piwo Ba ba ba, czyli 333, albo azjatyckiego Tigera. Lokale są podobne: kilka stolików ustawionych na jak najmniejszej powierzchni. W każdym można spotkać biegającego szczura, ale ceny w nich obowiązujące pochodzą z różnych światów. I wcale nie wiadomo dlaczego. Za to samo piwo można zapłacić 5 razy więcej, zwłaszcza gdy się jest białym i turystą.
Funkcję supermarketu pełnią wciąż bazary. Można tu kupić koszulkę z podobizną Ho Szi Mina i metką Calvina Kleina. Na słońcu dojrzewają resztki krewetek i krabów. Wszyscy dokądś biegną, spieszą się, taszczą olbrzymie pudła, wory zieleniny, pchają i ciągną wyładowane do granic obciążenia wózki i przyczepy.