W zatęchłej, niedużej sali paruje pot, szeleszczą łańcuchy, dudni walka. Chłopcy w skupieniu, niczym w transie, podążają wzrokiem za pięścią trenera, kreślącą ruch w powietrzu. Chwilę potem małe pięści walczą z ciężarem rękawic. Rumiane buzie wykrzywia grymas wysiłku. – Ludzie się gorszą, że boks to mordobicie – zasępia się trener. – A my tym dzieciakom wpajamy sportowe zasady. Sztukę obrony. Czystość walki.
Malutki pokój trenera, duszna przebieralnia i bokserski ring ukryte są za taflą drzwi przed oczami popołudniowych klientów, wypełniających handlowe centrum w warszawskiej Hali Mirowskiej. Na stole w kanciapie piętrzą się zeszyty: rok urodzenia, imię, nazwisko, adres, badania lekarskie chłopców. Z zeszytów można wyczytać, kto pchnie zaraz połyskliwe drzwi na tyłach ceglastej hali i z twardą, męską powagą na ośmioletniej twarzy uściśnie na przywitanie dłonie kompanów walki.
Polityka
22.2002
(2352) z dnia 01.06.2002;
Na własne oczy;
s. 108