WARSZAWA. W kolorowym, rozgadanym tłumie kłębiącym się rano przed wejściem na salę sądową łatwo go zauważyć: krępy, w szarym garniturze, z nieruchomą twarzą, czeka z boku na ławce. Trzeciego dnia procesu niewiele się dowie, jeszcze mniej powie, popatrzy tylko kolejny raz w oczy morderców córki. – Jestem zmęczony tym sądem – mówi Stanisław Młynarski, rolnik z Cierzpięt pod Mrągowem, ojciec Marii, albo – rodzinnie – Maji, której rok temu jeden strzał i ciosy kolbą odebrały życie, nabierające właśnie kształtu bliskiego marzeniom.
– Przyjechałem, bo chciałem ich zobaczyć. Dowiedzieć się, co mówiła przed śmiercią. Przecież musiała coś powiedzieć. Ale oni milczą, a w sądzie cały czas powtarzają, że mają prawo nic nie mówić. Stanisław Młynarski odbiera z szatni sportową torbę, w której zawiezie żonie do obejrzenia znienawidzone twarze, nagrane na kasetę wideo.
Inna kaseta zapamiętała pogrzeb – dla jednej z sióstr Majki, Reginy, tej w Stanach. Ale nie chciała oglądać.
W styczniu ojciec pojechał do Warszawy, nakręcił pustą, zimną podłogę Kredyt Banku. Też nikt nie chciał oglądać. Więc wykasował.
Siostra Majki, Ula: – Ledwo wytrzymałam pierwszy dzień procesu. Dziennikarze, depczący sobie po głowach, podtykający mi mikrofony. Obrzydliwe medyczno-techniczne sformułowania o ciałach, o krwi, o mazi. I te twarze naprzeciwko, wyrachowane, bez cienia żalu. Na filmie z wizji lokalnej oni się zachowywali jak profesjonalni aktorzy. Bez emocji.
ŁOCHÓW. Szok, szok, szok – mówi Łochów, sześciotysięczne miasteczko, 70 km na północny wschód od Warszawy. Bo żeby to byli jacyś menele. Łobuzy, co zaczynały od małego, a skończyły w Kredyt Banku.