Na przestrzeni minionych dwunastu lat banki zagraniczne otwierały w Polsce swoje oddziały albo – czemu nasze władze bardziej sprzyjały – kupowały prywatyzowane polskie banki, żeby tchnąć w nie duszę, czyli kapitał. Staraliśmy się kierować apetyt cudzoziemców zwłaszcza na te banki, którym groził upadek i w ślad za nim bankructwo jego klientów; oczywiście cena była wtedy niższa, bo nowy właściciel musiał oczyścić swój nabytek z długów.
Tylko zysk
Zyski z operacji bankowych, po opłaceniu kosztów i podatków na miejscu, wędrują do właścicieli (najczęściej są nimi fundusze emerytalne) do Nowego Jorku, Monachium, Amsterdamu. Oczywiście byłoby milej, gdyby ci właściciele byli w Poznaniu, Lublinie, Gdańsku, ale zysk należy do tego, kto ma kapitał. Nasze władze bankowe, a i polityczne są zadowolone, że ten obcy kapitał jest przynajmniej zróżnicowany: obok Niemców, Amerykanów i Holendrów, którzy przewodzą na liście, są Włosi, Irlandczycy, nawet Czesi ze skromniejszymi pieniędzmi. Udało się dotrzymać jednej z podstawowych zasad ekonomicznych: nie wkłada się wszystkich jajek do jednego koszyka.
Jak na razie wszystko jest proste. Proste jest i to, że banki, chociaż obce, działają według polskiego prawa, dają zatrudnienie Polakom, przyjmują depozyty od polskich klientów i udzielają polskim klientom kredytów. Ale czy to jest cała prawda? Czy obcy kapitał ma wpływy polityczne? Czy toruje na polskim rynku drogę swoim ziomkom kosztem naszych firm i przedsiębiorstw? Czy kiedy tylko poczuje się właścicielem, nasze budynki rozbiera, maszyny posyła na złom, a załogę zwalnia? Czy działa w interesie naszego kraju, czy swojego? Czy nasz bank centralny musi się liczyć z obcymi bankami komercyjnymi, kiedy sprzedaje bony skarbowe, czyli kiedy zaciąga pożyczki?