Koniec wakacji – znowu pod górkę! Kto będzie miał szczególnie stromo? Stawiam na rocznik reformy 1986, czyli prawie 550 tys. szesnastolatków. Trzy lata temu byli pierwszymi gimnazjalistami (po skróceniu szkoły podstawowej z ośmiu do sześciu lat), a tuż przed wakacjami zaliczyli kolejną stromiznę, czyli osławioną rekrutację do nowych szkół, nazywanych obecnie ponadgimnazjalnymi. Za trzy lata będą zdawać nową maturę. W czerwcu przyszłego roku poznają ostateczną decyzję rektorów w sprawie kryteriów przyjęć ich rocznika na studia – czy wystarczy świadectwo maturalne?
Ten rocznik „niesie” reformę szkolną, a za progiem, który właśnie przekroczył, kryją się liczne niewiadome. Autorzy reformy poświęcili szkołom ponadgimnazjalnym najmniej uwagi, a obecna ekipa też nie chwali się ani ich programami, ani nowatorstwem dydaktycznym. Reformowanie oświaty jest znakiem czasu – to oczywiste, że w zmieniającym się społeczeństwie szkoła nie może stać w miejscu. Ale czy zmienia się w sposób satysfakcjonujący zainteresowanych, a przede wszystkim – do jakich celów przybliżają nas realizowane zmiany?
Próżno szukać takich refleksji opartych na rzeczowych przesłankach. Moja najkrótsza ocena działań obu ministerialnych ekip, wdrażających obecną reformę, jest taka: ekipa ministra Handkego chciała wszystko zmienić, ekipa minister Łybackiej zaś chce wszystkim dogodzić. Trwała i trwa doraźna krzątanina. Nie ma miejsca na rzetelną ocenę tego, co z niej wynika. Przed trzema laty radykalnie zmieniono ustrój szkolny. Ale ani zapyziała szkolna infrastruktura, ani pospieszne zmiany programów i podręczników nie podążyły za wyobrażeniami reformatorów. Tworzenie gimnazjów uzasadniano kapitalnym celem społecznym: wyrównywaniem szans dzieci z różnych środowisk.