Co piąty rozwód w Unii dotyczy związków ponadgranicznych, jak to w swoim biurokratycznym języku ujmuje Bruksela, czyli takich, w których rozstający się małżonkowie pochodzą z różnych państw członkowskich. W sumie takich przypadków jest 170 tys. rocznie, czyli wystarczająco dużo, aby pochyliło się nad nimi 27 unijnych ministrów sprawiedliwości. Zrobili to w Lublanie – i wstali od stołu bez porozumienia. Większość była zdania, aby rozwodzącym dać wybór, które z dwóch narodowych orzecznictw rozwodowych wybiorą. A gdyby nie osiągnęli w tej kwestii porozumienia – ustalić jasne reguły postępowania. Przeciwna była Szwecja, która ma bardzo liberalną praktykę rozwodową oraz niezwykłą wrażliwość na punkcie równości płci. Pani minister Beatrice Ask orzekła kategorycznie, że żadne dostosowywanie szwedzkich przepisów nie wchodzi w grę. Irlandia, na drugim rozwodowym biegunie, też raczej nie chciałaby zmieniać własnych zasad. Od głosu wstrzymała się Malta, bo tam w ogóle nie ma rozwodów. Łatwo sobie na tym przykładzie wyobrazić, co by się działo, gdyby to rozwodziła się Unia.