Z drugiej strony zagraniczni – również unijni – inwestorzy osiedlali się w polskich SSE od początku ich powstania, licząc na wieloletnie ulgi, gwarantowane ustawą i rozporządzeniami Rady Ministrów. Nabyli więc w dobrej wierze prawa, które mieliby nieoczekiwanie utracić. W tej mocno zawikłanej sytuacji konieczny był kompromis. Ostre targi trwały dwa lata.
Miało być słodko
Gdy zaczynaliśmy transformację, strefy były dość ważnym instrumentem polityki gospodarczej w regionach objętych strukturalnym bezrobociem, gdzie zamykano kopalnie, likwidowano pegeery i zakłady przemysłu zbrojeniowego. SSE były surogatem polityki regionalnej, której dopiero się uczyliśmy. Tylko w ten sposób, gwarantując przywileje, spodziewano się przyciągnąć inwestorów do Ełku, Mielca czy Wałbrzycha. Gratyfikacja miała sprawić, że cudzoziemcy porzucą Warszawę i zainwestują w terenie, gdzie często nie było nawet przyzwoitej drogi. Musiała więc być kusząca: inwestorzy dostali całkowite zwolnienie z podatku dochodowego w pierwszych dziesięciu latach i 50-procentowe w następnych, aż do zakończenia działalności stref, czyli do 2017 r.
Unijne przepisy kierują się inną filozofią. Wysokość pomocy publicznej jest zależna od nakładu inwestycyjnego i sięga 50 proc. jego wartości dla dużych firm oraz 65 proc. dla małych spółek. Tymczasem nasze zwolnienie od podatku dochodowego nie jest w żaden sposób powiązane z wielkością inwestycji. Dopiero firmy instalujące się w strefach po 1 stycznia 2001 r. miały działać wedle znowelizowanej ustawy o SSE, czyli zasad zharmonizowanych z prawem unijnym. Te dwie sprzeczne filozofie należało teraz pogodzić. Przez dwa lata nie wynegocjowaliśmy jednak nic, co zadowoliłoby inwestorów.
Proponowane, czy raczej wymagane przez Brukselę pułapy pomocy, 50 czy 65 proc.