Wyniki polskich wyborów z 23 września przywitano w Brukseli z grobową miną. Eurokraci tak byli pewni zwycięstwa SLD i utworzenia wreszcie silnego, większościowego rządu, który sprawnie wprowadzi Polskę do Unii, że z trudem skrywali szok. Szok minął, zastąpiła go ciekawość, co nowa ekipa ma naprawdę do zaproponowania.
Mocny sygnał
Na rok przed spodziewaną kulminacją rokowań – o szczegółach naszych negocjacji zaczęto mówić na najwyższych unijnych szczeblach. 21 października przywódcy Piętnastki zebrani na szczycie w Gandawie upoważnili premiera Belgii (przewodniczącej w tym półroczu Unii) Guy Verhofstadta, żeby będąc w Polsce przemówił komu trzeba do rozsądku. „Szczyt upoważnił mnie, żebym dał mocny sygnał w Warszawie, by zachęcić nowy rząd do przyspieszenia negocjacji” – mówił dyplomatycznie Verhofstadt. Przyspieszyć, znaczy w języku Brukseli ustąpić w tak politycznie wybuchowych kwestiach jak dostęp Polaków do unijnego rynku pracy czy sprzedaż ziemi w Polsce cudzoziemcom z Unii.
Verhofstadt posunął się nawet w Gandawie do zawoalowanej groźby, że już w grudniu Piętnastka wskaże kandydatów zdolnych do zakończenia negocjacji za rok (czyli, że Polska może się nie znaleźć w tym gronie).
Skąd ten popłoch? Polska to mniej więcej 40 proc. Europy Środkowej i Wschodniej kandydującej do Unii, oczko w głowie Niemiec. Jeśli nie będzie gotowa, gdy inni skończą negocjacje, dojdzie do kryzysu na skalę kontynentalną. Po latach wyrzeczeń pozostali kandydaci zażądają od Piętnastki dotrzymania obietnic. Unia podzieli się na tych, którzy będą chcieli poszerzać bez Polski, i tych, którzy – z Niemcami na czele – spróbują wszystko opóźnić. Nie wszyscy po to, żeby poczekać na nas. Niektórzy w nadziei, że da się odłożyć poszerzenie ad calendas Graecas.