Ceny mieszkań wciąż będą w tym roku rosnąć. Jednak ten wzrost nie będzie już tak gwałtowny jak w latach poprzednich. A ponieważ buduje się coraz więcej, zainteresowani nowym lokum mogą liczyć na większy wybór i lepsze oferty.
Będzie dużo ofert
To, co się działo w ostatnich dwóch latach, można określić jednym słowem – gorączka. Pierwsze symptomy wzrostu temperatury na rynku nieruchomości pojawiły się na przełomie 2003 i 2004 r. Zaczęło się ożywienie napędzane strachem przed wejściem do Unii Europejskiej i spodziewanymi w związku z tym podwyżkami. Apogeum przypadło na marzec i kwiecień tuż przed akcesją. Według szacunków Grupy WGN (dawniej Wrocławska Giełda Nieruchomości), badającej rynek w dużych miastach, w 2004 r. średnia cena metra kwadratowego wzrosła o 11 proc.
W 2005 r. ceny rosły równie mocno, a warunki dyktowali sprzedający, do których ustawiła się kolejka chętnych. Branża budowlana ospale zareagowała na powrót koniunktury. W połowie roku w największych miastach właściwie nie było nowych mieszkań. Popyt znacznie przewyższył podaż, a deweloperzy zaczęli przebierać w klientach w myśl zasady: Jak się panu nie podoba, to na pana miejsce czekają inni.
Ta nienormalna sytuacja na szczęście nie potrwa długo. – Rynek powoli się uspokaja – ocenia Kazimierz Kirejczyk, szef firmy konsultingowej Reas. Jego zdaniem najbardziej pocieszające są wieści płynące z rządu – widmo wprowadzenia 22-proc. stawki VAT na nowe mieszkania na razie zniknęło (szerzej piszemy o tym na s. 94), a więc zniknie także czynnik strachu, który mógłby sztucznie nakręcić ceny.
Choć brak planów zagospodarowania przestrzennego hamuje inwestycje, stopniowo zwiększa się również podaż. Tylko w samej stolicy rozpoczęto ostatnio budowę 16 tys.