Kapitan A. ze Szczecina (prosi, by nie ujawniać jego nazwiska):– Kształcenie oficerów marynarki handlowej to obecnie sztuka dla sztuki, nie ma nic wspólnego z potrzebami kadrowymi Polski, a pochłania duże pieniądze. To jest temat tabu, wszyscy wiedzą, ale nikt pary z ust nie puści. Flota się kurczy, a nabór rośnie. Na inaugurację roku akademickiego w szczecińskiej Szkole Morskiej Wały Chrobrego aż się trzęsły, taka była defilada.
Kapitan A. próbował rozmawiać na ten temat z miejscowymi posłami różnych opcji, ale tylko kiwali głowami. Teraz dyskutuje już tylko z przyjacielem panem B., ekonomistą, wieloletnim pracownikiem firm armatorskich. – Nawet jedna szkoła morska to na nasze potrzeby za dużo – uważa pan B.
W latach 1999–2001 mury obu WSM (w Gdyni i Szczecinie) opuściły 4472 osoby wykształcone na nawigatorów, mechaników oraz elektryków okrętowych. W tym samym okresie największy krajowy armator – Polska Żegluga Morska – zatrudnił 13 dyplomowanych wilków morskich, Euroafrica –10, Polska Żegluga Bałtycka – kilku. Reszta absolwentów trafiła do armatorów z innych państw.
Na zagranicznym rynku pracy polscy oficerowie cieszą się dobrą opinią, a zatem i wzięciem. Toteż rektorzy wyższych szkół morskich nie widzą powodów, aby swe uczelnie poddawać poważniejszym przekształceniom. – Może, gdyby patrzeć na edukację kadr morskich przez pryzmat Polski, to by się nie opłacało, ale WSM kształcą na globalny rynek pracy – nie kryje dumy prof. Piotr Przybyłowski, rektor WSM w Gdyni.
– Ja nie produkuję bezrobotnych – wtóruje rektorowi z Gdyni prof. Stanisław Gucma, rektor WSM w Szczecinie. – Wszyscy absolwenci mają zatrudnienie. To, co zarobią, przywożą do Polski, według naszych szacunków około 80 mln dol.