Zostały dwa osierocone zespoły, które dobiły się wielkiej międzynarodowej sławy. Czy wobec braku twórców i w odmiennym ustroju mają być likwidowane, czy też dalej tańczyć i śpiewać. Oto jest pytanie? Ponieważ osobiście nigdy nie należałem do żadnej partii, nawet do "Sodalicji Mariańskiej", a z kolejnymi rządami darłem koty już przed wojną (strajk w Operze Warszawskiej), przeto wydaje mi się, iż posiadam moralne prawo do przyjrzenia się wartościom obu grup i zastanowienia nad ich losem.
Zacznę od Tadeusza Sygietyńskiego - twórcy Mazowsza - bo i najstarszy (ur. 1896 r.), i pierwszy zaczął, oczywiście najpierw po bardzo solidnych studiach typu tradycyjnego, czym kierował jego ojciec Antoni Sygietyński, jeden z najwybitniejszych krytyków w muzyce polskiej. Tak więc Tadeusz jął uczyć się muzyki w kraju u Statkowskiego i Melcera, a potem u Regera w Lipsku i wreszcie u rewolucjonisty-twórcy dodekafonii, Schönberga w Wiedniu. Jeszcze przed wojną napisał cztery tańce symfoniczne, które poprowadził Fitelberg. Można byłoby przypuszczać, że te wczesne i na najwyższym stopniu doświadczenia z muzyczną awangardą nakłoniły Tadeusza do odwrotu w stronę najładniejszej prostoty ludowej.
Stosunek kompozytorów do folkloru da się podzielić z grubsza na czworaki. Jedni inspirują się nim tylko po to, żeby z zasłyszanych melodii i harmonii, z tęsknoty na obczyźnie czerpać pomysły własne. W muzyce polskiej realizować to potrafił genialnie jeden Chopin. Ze wszystkich Mazurków tylko w g-moll owym z opusu 24 nr 1 odnaleźć można autentyczny cytat z ludowej piosenki "Ciele ogón ma matulu, ciele ogón ma", ponadto kolęda w Scherzo h-moll i to wszystko.
Niewielu wybitnych twórców, jak Szymanowski, potrafiło cytować folklor in crudo, żeby melodykę i rytmikę ludową podmalować niejako bogatym pejzażem dźwięcznym w orkiestrze.