Tak na dobrą sprawę jest to jedno z ważniejszych pytań na najbliższe półtora roku.
W porównaniu z poprzednimi wyborami zmieniło się bowiem prawie wszystko. Przede wszystkim konstytucja, która odsyła rojenia o systemie prezydenckim w Polsce do lamusa. Po drugie, jeżeli uznać sondaże opinii publicznej za wiarygodne źródło, trup komunizmu wbrew prawom biologii, a zgodnie z psychologią ludzkiej pamięci, cuchnie coraz słabiej. Popularność Aleksandra Kwaśniewskiego łamie podział na elektorat pro- i antykomunistyczny. Większości Polaków podoba się prezydent uśmiechnięty, z rzadka wtrącający się w trud codziennego rządzenia, delikatnie manifestujący swoje ideologiczne i światopoglądowe opinie i często brylujący na międzynarodowych salonach. Nawet jeżeli prawda jest inna i prezydent Kwaśniewski twardo broni swoich wpływów w strukturach państwa, ani o jotę nie zmieniając poglądów, to ważniejszy jest prezydencki image niż faktyczna materia, z której ten obraz jest tkany.
Wyborczy sukces SLD i Kwaśniewskiego z 1995 r. jest z dzisiejszej perspektywy mniej istotny niż fakt, że żadna z ówczesnych obaw nie potwierdziła się. Mimo monopolu władzy ustawodawczej i wykonawczej postkomuniści nie zawrócili z żadnej ze strategicznych dróg polskiego rozwoju. W aspekcie międzynarodowym utrzymali kurs na NATO i Wspólną Europę; zaakceptowali wolnorynkowy kurs gospodarki; nie skaleczyli żadnej z kardynalnych w demokracji wolności. By zrozumieć, jak było to wówczas nieoczywiste, wystarczy przypomnieć sobie opublikowane po wyborach obawy i lęki Adama Michnika, skądinąd dzisiaj gorącego sprzymierzeńca tej prezydentury. Oznacza to, że w wyborczej kampanii nikogo nie da się skutecznie straszyć wampirem "Kwasulą" lub hasłem o krwiożerczych postkomunistach, którym marzy się recydywa PRL.