Archiwum Polityki

Opuszczone sztandary

Przed dwoma laty odwiedziłem Władysława Hasiora w jego domu w Zakopanem. Nie krył zdziwienia, gdy zaproponowałem mu wywiad dla "Polityki". "To jeszcze mnie ktoś pamięta, jeszcze ktoś chce o mnie czytać?" - pytał. Nie było jednak w tych słowach fałszywej skromności i minoderii. Może tylko odrobina spokojnej rezygnacji.

W 1990 r. odmówiono mu zorganizowania dużej wystawy w stołecznej Zachęcie, z paragrafu "pieszczoch komunizmu", wytykając pomnik "utrwalaczy władzy ludowej" pod Czorsztynem. Zastąpił więc wielkie salony sztuki mało efektowną pracą organiczną. W swej autorskiej pracowni, prowadzonej pod patronatem Muzeum Tatrzańskiego, spotykał się z publicznością, opowiadał jej o swej sztuce, o świątkach, kapliczkach przydrożnych, cmentarzach i o nowej, wielkiej pasji ostatnich lat - architekturze. Choć schorowany, po ciężkim zawale serca, przyjmował regularnie grupy pensjonariuszy z pobliskiego Centrum Rehabilitacyjnego, co miesiąc kilkaset osób. "Cóż, jestem dziś powiatowym plastykiem i prowadzę powiatową świetlicę" - żartował. Pogodzony z losem i faktem, że jego "15 minut sławy" już przeminęło.

A przecież rozmawiałem z artystą, który przez lata bulwersował, budził skrajne, gwałtowne reakcje, od nienawiści po uwielbienie. Na jego wystawy przychodziły zawsze tłumy. Jego asamblaże (montaże) uważa się za jedne z pierwszych w świecie, równoległe do tych, które wychodziły z pracowni wielkich twórców pop-artu, takich jak Robert Rauschenberg. W 1975 r., wspólnie z Tadeuszem Brzozowskim zajął I miejsce w ankiecie polskiej sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki na najwybitniejszego twórcę po 1945 r.

Dziwnie się plotły losy Hasiora. Po studiach w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych kontynuował naukę u wielkiego Osipa Zadkina w Paryżu, sporo podróżował. Rychło jednak nastąpiło gwałtowne przyhamowanie. Pomijano twórcę przy organizacji wszelkich wystaw za granicą. "Przez blisko dziesięć lat trzymano mnie pod korcem, uznano widać, że nie zasługuję na to, by godnie reprezentować entuzjastyczną sztukę PRL-u" - wspominał te czasy. A szkoda, bowiem właśnie w pierwszej połowie lat 60.

Polityka 30.1999 (2203) z dnia 24.07.1999; Kultura; s. 49
Reklama