Pierwsze strony gazet, okładki tygodników, czołowe pozycje w radiowych i telewizyjnych serwisach. Od dawna nic tak nie poruszyło światowej opinii publicznej jak zapowiedź, a potem ogłoszenie przez prezydenta Busha planu mającego doprowadzić do kolonizacji Marsa. I nic w tym dziwnego, bo trudno by było wymyślić bardziej porywający i trafiający do ludzkiej wyobraźni projekt. Nie ma wątpliwości, że Ameryka i świat potrzebowały takiej wielkiej, nowej, napędzającej ludzką wyobraźnię, gospodarkę i badania naukowe wizji na miarę nowego wieku. I nie było żadnego powodu, by opracowaną kilkanaście lat temu koncepcję podboju Marsa dalej trzymać w waszyngtońskich szufladach.
Sęk w tym, że marsjański plan Busha przenosi w kosmos tę samą unilateralistyczną, supremacjonistyczną logikę, która rządzi „wojną z terroryzmem”. Podbój kosmosu był przez lata polem ostrej rywalizacji między Ameryką i ZSRR. W latach 90. rywalizację zastąpiła współpraca. Jej materialnym wyrazem jest międzynarodowa stacja kosmiczna wspólnie zaprojektowana, zbudowana i eksploatowana nie tylko przez Amerykanów i Rosjan, lecz m.in. również przez Europejczyków i Japończyków. Wspólna stacja jest budującym symbolem globalnej współpracy w imię wspólnych interesów ludzkości, ale także wyrazem świadomości, że podbój kosmosu przekracza ekonomiczne możliwości jakiegokolwiek pojedynczego kraju. Stację zbudowano między innymi po to, by zebrać doświadczenie potrzebne w dalszych lotach załogowych – głównie właśnie na Marsa. Wyglądało więc na to, że poznanie i podbój kosmosu będą wspólnym przedsięwzięciem międzynarodowym. Teraz trudniej jest na to liczyć. Prezydent Bush zaprosił wprawdzie „inne narody do udziału w wyzwaniach i szansach nowej ery odkryć”, ale nie pozostawił żadnych wątpliwości, że ma to być udział w amerykańskim projekcie, według scenariusza opisanego przez Busha i na amerykańskich warunkach.