Pociąg świętych Mikołajów
Gdy pociąg przemytników staje się pociągiem Świętych Mikołajów
– Uch, baba priaklata – Maciek klnie na przemian po rosyjsku i po polsku. – Patrz, co mi zrobiła – zadziera na plecy kurtkę. Strzępki czterech z kilkudziesięciu napełnionych goriłką prezerwatyw, którymi Maciek jest obwieszony niczym bożonarodzeniowa choinka bombkami, zwisają smętnie. Wielki jak mapa Afryki zaciek sięga Przylądkiem Dobrej Nadziei głęboko za pasek spodni. – Uch, piecze – syczy przez zaciśnięte zęby Maciek. – A mówiłem, żeby tak nie parła – posyła nienawistne spojrzenie ku siedzącej parę ławek dalej korpulentnej i czerwonej na twarzy obywatelce, która odgrodziła się od reszty wagonu barykadą dużych, pasiastych toreb.
– Gdy otworzą drzwi na peron po odprawie, to ludzie rozum tracą. Pchają się po trupach, żeby tylko dopaść dobrego miejsca, najlepiej przy ścianie i poupychać towar. Poprosisz ty mnie jeszcze, żebym ci papierosy przewiózł, oj poprosisz, ale niedoczekanie twoje – pomstuje Maciek.
To on właśnie namówił nas na przemytniczą wyprawę do Grodna. – Chcecie zobaczyć na własne oczy, jak wygląda internacjonalistyczny pociąg Dziadków Mrozów i Świętych Mikołajów wiozących papierosy i wódeczkę do Polski, to jedźcie ze mną – kusił. Sam ma za sobą kilkanaście takich wypraw. – Przelicznik jest prosty: pół litra czystej wódki w przeliczeniu na nasze kosztuje 2–3 zł. Jak trafisz na dobre źródełko, to okaże się, że zapojka – po naszemu popitka – cola, fanta, sprite – jest droższa niż alkohol.