Archiwum Polityki

Płacz po Zanussim

Sześć i pół roku temu specjalnym felietonem witałem Krzysztofa Zanussiego na łamach „Polityki”. Zrozumiałe więc, iż godzi się, bym go teraz pożegnał. Przyznaję, bardzo żałuję jego odejścia. Od co najmniej pięciu lat zaczynałem bowiem lekturę naszego tygodnika od jego felietonu. Każdy przecież ma w sobie coś z dziecka. Pamiętam dobrze, jak mając pięć–siedem lat kartkowałem na parapecie stary atlas taty, a za oknem pojawiały się egzotyczne pejzaże, w zależności od strony księgi górskie, morskie, pustynne lub skute wiecznymi lodami. Nie przeszkadzały mi przestrzenie i terenowe przeszkody. W jednej chwili opuszczałem dzikich Indian, by znaleźć się wśród ludożerczych Papuasów Nowej Gwinei z wielkimi kośćmi w nosach czy wśród bijących w tam-tamy łowców śmigłych antylop. Kartka z Japonią była wyrwana, więc tylko tam nigdy nie udało mi się dojechać.

Idąc odwiedzić kwaterę dziadka na krakowskim Salwatorze, zatrzymywałem się zawsze z biciem serca przed grobem pana Eugeniusza Romera, który te wszystkie mapy narysował, a więc wszędzie tam był, obejrzał i zmierzył.

Z biegiem gorzkniejących lat czar atlasu malał. W końcu stał się po prostu podręcznym informatorem geograficznym, a więc odartym z magii przedmiotem codziennego użycia. Pozostała jednak tęsknota za tamtą, sprzed lat, świeżością spojrzenia. Czy odnajdę ją kiedykolwiek?

I oto przywrócił mi ją Krzysztof Zanussi. Przez sześć i pół roku od czwartku do soboty (poczta międzynarodowa działa bardzo kapryśnie) czekałem, kiedy wreszcie listonosz przyniesie „Politykę”. Rozrywałem kopertę i gorączkowo przewracałem ostatnie strony, żeby sprawdzić, z jakiego też kraju wrócił właśnie Krzysztof Zanussi.

Polityka 14.2004 (2446) z dnia 03.04.2004; Stomma; s. 106
Reklama