Wielki filozof brytyjskiego Oświecenia Tomasz Hobbes twierdził, może niedosłownie, że „ludzkie życie jest jak koszulka dziecka – krótkie i zafajdane”. W swym pesymizmie na temat możliwości osiągnięcia przez człowieka doczesnego szczęścia nie był on odosobniony. Szansy takiej odmawiał ludzkości Zygmunt Freud. Stworzona przez niego psychoanaliza miała za cel wydobycie pacjenta ze stanu psychicznej choroby, tak aby mógł wznieść się na poziom „zwyczajnego nieszczęścia”.
W kontekście chrześcijańskiej teologii – o prawdziwym szczęściu można było mówić jedynie sub specie eternitatis, czyli w kontekście wiecznego życia duszy i jej zbawienia, zaś buddyzm nauczał, iż od mizerii codziennego życia uciec można jedynie pozbywając się wszelkich pragnień i pasji. Przeciw tej tradycji zbuntowało się dziś spore grono badaczy ludzkiej natury – psychologów, psychiatrów i filozofów – i wiara nauki w szczęście stała się nagle bardzo modna. Badacze ci, których nazwać można szczęściologami, głoszą wręcz, że jesteśmy świadkami narodzin nowej naukowej, interdyscyplinarnej specjalności, która wskaże ludziom drogę do poprawy życiowej satysfakcji.
Na razie bowiem jest tak, że psychiatria rozpoznaje 14 głównych zaburzeń psychicznych, nie licząc mniej poważnych dolegliwości. Liczba osób cierpiących na depresję wzrosła dziesięciokrotnie od końca drugiej wojny światowej, w psychologicznej literaturze pojawiło się w ciągu ostatnich 100 lat 8166 artykułów o gniewie i tylko 416 o przebaczaniu, a ostatnie wydanie „Encyklopedii Ludzkich Emocji” prawie w całości poświęcone jest negatywnym stanom psychicznym, zaś w ogóle nie ma w niej hasła wdzięczność.
Zdziwienie będzie mało przekonujące, jeśli zastanowić się nad często dość oczywistymi przyczynami takiego stanu rzeczy.