Nowe „coś” miałoby mieć jedną podstawową cechę – bezpartyjność. Bezpartyjność w dzisiejszej Polsce jest bardzo atrakcyjna. Wszystkie badania opinii publicznej dowodzą przecież, że nikt nie został tak bardzo odarty z jakiegokolwiek autorytetu jak politycy i partie polityczne. Ponad trzy czwarte Polaków uważa, że polscy politycy są nieuczciwi; prawie tyle samo, że są niewiarygodni; ponad 80 proc. twierdzi, że dbają wyłącznie o własny interes, a nie o dobro Polski (sondaż CBOS z czerwca tego roku).
Oceny rządu i parlamentu też są dramatycznie niskie, doszło nawet do tego, że Polacy nadzieje na przystąpienie do Unii Europejskiej wiążą głównie z tym, że przyjdzie ktoś – jakiś zewnętrzny karbowy – i zrobi wreszcie porządek. Badania Instytutu Spraw Publicznych pokazały przecież, że wyżej cenimy, nieznane zresztą większości, instytucje unijne niż własne. Uważamy, że są mniej skorumpowane, w większym stopniu zajmują się sprawami obywateli, że są po prostu bardziej wiarygodne.
Nosicieli idei bezpartyjności jest w Polsce wielu
. Jedni krążą pojedynczo na wzór błędnych rycerzy, inni zbierają się w grupy. Niczym błędny rycerz krąży po Polsce prof. Lech Witkowski ze Stowarzyszenia Ordynacka, który chce to grono w coś przekształcić. Może w partię-niepartię, gdyż mówi o dość mgławicowym Ruchu dla IV Rzeczpospolitej. Mit bezpartyjności bardzo długo propagował Andrzej Olechowski, który w końcu założył partię Platformę Obywatelską, ale do niej nie wstąpił, by chronić swoją niezależność. Chronił ją tak długo, aż zmarnował swój dobry wynik z wyborów prezydenckich, a gdy wreszcie do partii się zapisał, okazało się, że nie ma w niej nic do powiedzenia.
Mit bezpartyjności utrwalają sygnatariusze różnych listów otwartych z najgłośniejszym, będącym apelem do prezydenta, by patronował uchwaleniu nowej ordynacji opartej na jednomandatowych okręgach wyborczych.