Historia oskarżenia Andrzeja Przewoźnika, potencjalnego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa PRL to kolejny dowód aberracji – czy raczej, jak trafnie nazwał to w rozmowie z Jackiem Żakowskim w „Polityce” abp Józef Życiński – „UB-erracji”.
I znowu problem leży nie tylko w ewentualnej krzywdzie i naruszeniu dobrego imienia człowieka.
Po pierwsze, chodzi o styl działania mediów. Oto jeden z czołowych dzienników tłustym drukiem chwali się: „Instytut Pamięci Narodowej odnalazł dokument obciążający Andrzeja Przewoźnika” – ustaliła „Rzeczpospolita”. Po czym wyjaśnia, że w krakowskim IPN „przypadkowo odnaleziono” niedawno oświadczenie funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, wedle którego Przewoźnik był w młodości tajnym współpracownikiem.
Redakcja nie zastanawia się, na ile można ufać „przypadkowo odnalezionej” opowieści funkcjonariusza SB, złożonej na dodatek w 1990 r., by przypodobać się nowej władzy i przebrnąć procedurę weryfikacyjną do służb specjalnych III RP. Kiedy jednak następnie autor oświadczenia (do tej pory wiarygodnego dla „Rzeczpospolitej”) zaprzeczył, że Przewoźnik był jego agentem, dziennik skomentował to równie jednoznacznym – i dezawuującym tak Kosibę, jak oskarżanego – tytułem „Esbek broni Przewoźnika”.
Po drugie, taka sama pospieszność w ferowaniu wyroków dotknęła przewodniczącego Kolegium Sławomira Radonia, który w oparciu o jedno zdanie funkcjonariusza SB, skwapliwie ogłosił publicznie, że Przewoźnik nie może ubiegać się o stanowisko w IPN.
Afera z Przewoźnikiem ośmiesza ideę uczciwego rozliczania historii. Kluczowym świadkiem okazuje się funkcjonariusz SB.