Stefan Paszczyk, szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, stara się udowodnić, że łączenie go z ateńską porażką to nieporozumienie. Jednocześnie nie kryje, że od lat wie, iż sport zmierza ku katastrofie i jeśli dotychczas trzymał to dla siebie, to tylko dlatego, że nie chciał nikomu robić przykrości, zwłaszcza że radykalna poprawa i tak przekracza ludzkie możliwości.
Stefan Paszczyk milczałby może dalej, gdyby nie donośne głosy wzywające go do dymisji. Aby się bronić, musiał z przykrością wskazać prawdziwych winnych. A winni są niestety wszyscy, od skąpców z parlamentu i rządu, przez niedouczonych trenerów, aż po szeregowych sportowców, którym brak determinacji w dążeniu do celu. Szczególnie negatywną rolę odgrywają prezesi związków sportowych. To oni, działacze zaczynający kariery nierzadko w latach 60., odpowiadają za rozkład podległych im dyscyplin. To tam jest źródło zła – brak myśli szkoleniowej, pieniądze wydawane bez sensu, oportunizm, żenujące wojenki o stołki, diety, wpływy i wyjazdy zagraniczne.
Przydałoby się wymienić część tego towarzystwa, sugerują działacze PKOl. Problem w tym, że nie bardzo jest jak.
– Związki to organizacje samorządne. My dajemy im środki na szkolenie olimpijczyków i pilnujemy, aby były wydawane zgodnie z planem – tłumaczy Andrzej Kraśnicki, prezes Polskiej Konfederacji Sportu. Przyznaje, że jeśli władze związku działają zgodnie z prawem i mają poparcie terenu, nie da się zdjąć prezesa. – No, chyba że mamy dowody, że coś ukradł.
Czuć ferment
– To dobrze, że się nam do dupy dobierają, bo przy okazji dobiorą się do decydentów – twierdzi prezes kolarzy Wojciech Walkiewicz, przeprowadzając delikatną granicę pomiędzy ludźmi z urzędowego świecznika a szarą masą prezesowską.