Klasyki Polityki

Choroba muzealna

Doszło do tego, że boję się nie pójść do muzeum, podobnie jak osoba wierząca ma zapewne wyrzuty sumienia nie idąc w niedzielę do kościoła.

Do najbardziej okrutnych wspomnień młodości zaliczam chodzenie do muzeów. Musiała panować chyba zmowa pomiędzy rodziną, szkołą, moimi dziewczynami, a później i moją córką – ponieważ wszyscy oni prowadzali mnie do muzeów. Podejmowali trud zrobienia ze mnie człowieka kulturalnego. Doszło do tego, że kilka lat temu prosto z Dworca Wschodniego w Berlinie taszczyłem walizkę przez pół miasta, do muzeum rzemiosła, bo tam córka wyznaczyła mi spotkanie, żeby podziwiać krzesła w stylu Bauhaus. (Byłem chyba jedynym zwiedzającym, który oddał do szatni walizkę, co stało się obiektem specjalnego zainteresowania odpowiednich służb niemieckich).

Wszyscy oni wyrobili we mnie odruch warunkowy, jakim jest chodzenie do muzeum w każdym mieście, do którego trafię. Byłem kiedyś w Oslo, gdzie każdy turysta chodzi do muzeum Muncha, żeby zobaczyć jego „Krzyk”, ale akurat obraz był ukradziony, więc miałem pełne alibi. Doszło do tego, że boję się nie pójść do muzeum, podobnie jak osoba wierząca ma zapewne wyrzuty sumienia nie idąc w niedzielę do kościoła.

Niedawno byłem w Madrycie, gdzie ogromne muzeum Prado, porównywalne rozmiarami do Luwru czy Ermitażu, na sam swój widok przyprawia o ból kolan i kręgosłupa. Muzea są bowiem szkodliwe dla organizmu i przy wejściu powinno wisieć ostrzeżenie ministra zdrowia, że zwiedzanie grozi lordozą, chorobami kończyn dolnych, kręgosłupa, nie mówiąc o wyobraźni.

Chociaż w Hiszpanii jest tak wiele do obejrzenia – od corridy po flamenco – wiedziony jakimś instynktem masochistycznym stanąłem w kolejce do wystawy „Portret hiszpański od El Greca do Picassa”. Po obejrzeniu dwóch obrazów sakralnych, trzech infantek i jednego następcy tronu zacząłem odczuwać pierwsze objawy choroby muzealnej, a przede mną był jeszcze cały Velázquez, nie mówiąc o Goi, zaś z oddali spoglądała na mnie z politowaniem Gertruda Stein, wspominając Picassa.

Na szczęście kuratorzy wystawy wpadli na genialny pomysł, mianowicie wszystkie portrety na koniach wyodrębnili w oddzielnej sali, co zdecydowanie zmniejszyło liczbę monarchów, jenerałów i powozów do obejrzenia. Konia z rzędem temu, kto spamiętał te wszystkie konie, które oglądał w muzeach. Jest to jedna wielka stadnina, w której wszystkie konie pozostają bezimienne i pozowały malarzom oraz rzeźbiarzom na próżno. Żaden Rembrandt się nad nimi nie zlitował, żeby namalować chociaż jedną „Lekcję weterynarii”. Zgromadzenie wszystkich portretów na koniu w jednej sali pozwoliło mi ominąć te stadninę z daleka (nie lubię koniny) i od razu udać się do portretu dworskiego, który w Hiszpanii jako monarchii jest nie do ominięcia.

Nasunęło mi to pewną myśl, która może radykalnie zmniejszyć cierpienia w muzeach, mianowicie obrazy powinny być grupowane tematycznie, a nie wedle obowiązujących dotychczas bez sensu kryteriów artystycznych (np. impresjoniści, barok, konceptualiści czy popart), historycznych (renesans) czy geograficznych (malarstwo flamandzkie lub włoskie). Zamiast tego należałoby organizować sztukę wedle porządku logicznego, np. martwe natury, zwierzęta, akty, wodopoje, sceny okrucieństwa, autoportrety, karły, admirałowie itd., czyli sztuka ? la carte, a nie Goya, Goya i jeszcze raz Goya, a potem Cézanne, Cézanne, Cézanne. Ktoś lubi malarstwo sakralne – proszę bardzo, jest „Zwiastowanie” Simone’a Martiniego, „Madonna z Dzieciątkiem” Pietra Lorenzettiego czy „Sąd Ostateczny” Michała Anioła. Teraz, w okresie przedświątecznym, powodzenie murowane. Dla innych można by urządzić wystawę „Święty Jerzy” albo „Święty Eustachy”. Byłoby to dużo lepsze niż zmuszanie do oglądania „Madonny kanclerza Rolin” albo martwej natury kogoś, kogo tak naprawdę interesuje wyłącznie akt. Akty Maneta, Renoira, Ingresa – zanim człowiek trafi na taki obraz w muzeum, musi obejrzeć tyle pejzaży, cesarzy i luminarzy, że już mu odchodzi ochota na oglądanie „Olimpii” czy też „Mai nagiej”.

Dotychczas jest tak, że zanim zaczniesz podglądać „Kąpiące się” Fragonarda, musisz zobaczyć „Innocentego X” Velázqueza, a miłośnik dziczyzny zanim odnajdzie ulubione jelenie w „Widzeniu św. Eustachego” albo „Polowaniu na byka” Zucarelliego, musi ze wstrętem omijać portrety rozmaitych admirałów, Napoleona, „Goethego we Włoszech” Tischbeina, ciepło ubranej Lady Hamilton albo w najlepszym razie Madame Recamier na meblu giętym, jakim był szezlong.

W „moim” muzeum wegetarianin, który ceni przede wszystkim witaminy, szedłby wprost do koszyka z jabłkami Cézanne’a albo bezbłędnie sięgał po jabłka i cytryny, nawet z owadami, van Huysuna, zamiast męczyć się dziczyzną, która objawiła się św. Eustachemu podczas widzenia. Zamiast męczarni oglądania sztuki dla sztuki, człowiek szedłby tam, dokąd go naprawdę ciągnie. Miłośnicy kary śmierci i surowych rozliczeń, którzy ostatnio nadają ton życiu publicznemu, mogliby iść wprost na „Rozstrzeliwanie” Goi czy Wróblewskiego, ksiądz Jankowski nie ryzykowałby, że natknie się na „Żydowską narzeczoną” Rembrandta, pesymista w drodze do „Lady Makbet biorącej sztylety” lub na „Wrak statku »Nadzieja«” nie musiałby przechodzić obok akrobatów Picassa czy zaślubin Fryderyka Barbarossy.

W żadnej dziedzinie sztuki nie jest tak, że kto chce posłuchać jazzu, ten musi najpierw męczyć się na „Pasji św. Mateusza”, a kto chce przeczytać „Dżumę”, ten najpierw musi zmęczyć „Wojnę i pokój”. W żadnej bibliotece nie trzeba najpierw przekartkować „Buddenbrooków”, żeby ruszyć w „Podróże z moją ciotką”. Tylko w muzeach panuje taki porządek, że kogo interesuje „Śniadanie na trawie”, ten musi najpierw zobaczyć „Pożar parlamentu brytyjskiego”. W „moim” muzeum pożar parlamentu (obraz Turnera) byłby eksponowany w hallu głównym, ale tylko dopóty, dopóki obraduje komisja śledcza, później obowiązywałaby zasada „sztuka dla ludzi, a nie ludzie dla sztuki”. Czas, żeby choroba muzealna przestała być chorobą wstydliwą. Choroba muzealna jest uleczalna – trzeba tylko chcieć.

Daniel Passent

Polityka 50.2004 (2482) z dnia 11.12.2004; Passent; s. 110
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną