Walą maczugą, przejeżdżają się po człowieku jak czołg, w ułamku sekundy odmieniają wszystko. Wobec bezmiaru nieszczęść człowiek staje skamieniały – niczym Hiob. I mniej ważne, że co dla jednego nie jest wcale końcem świata, dla drugiego jest raną straszliwą. Rodzimy się silni albo ze zwiększoną podatnością na zranienie, jak się to określa w psychologii. Lecz bywają chwile i zdarzenia, że jednym i drugim wydaje się, że psychicznie umarł, że to już kres i nie nadejdzie żaden dzień zmartwychwstania. Znieść ból to jest sztuka, ale jeszcze większa – podnieść się z martwych.
Właściwie nie stało się nic strasznego – myślała przez wiele lat Marianna. Kiedy miała 14 lat, zgwałcił ją w komórce na węgiel pijany wujek. Nie powiedziała o tym rodzicom, bo się wstydziła. Musieli się przez nią jeszcze jako embriona pobrać, przymuszeni przez rodziny, więc nie bardzo ją za to lubili. Kochali tylko syna. Złościli się na Mariannę, że od pewnego czasu myje się i myje, godzinami.
Jeśli cokolwiek się jej w życiu udawało, nawet drobna sprawa, mówili: ty właściwie na to nie zasługujesz. „Nie zasługujesz” – towarzyszyło jej stale przez cały czas mieszkania z nimi.
Nigdy nie miała chłopaka. Bała się chodzenia przez park i wyrzucenia z pracy. Cierpiała na bezsenność, bladła i czerwieniała podczas rozmowy, bez żadnych powodów.
Znajoma poznała ją ze swym kolegą, pracownikiem cywilnym w policji, ocierającym się o starokawalerstwo, który po kilku wizytach poprosił, ku zdumieniu rodziny, żeby za niego wyszła. A więc wyszła. Nie zasługujesz na takiego męża – powiedzieli rodzice.
Któregoś dnia Marianna przeczytała artykuł w gazecie, że w Krakowie grasował gwałciciel.