Po niespełna trzech latach publiczność wrocławska i gościnna (zjeżdżająca z całego kraju, a także z Niemiec) doczekała się ostatniego odcinka tetralogii Wagnera „Pierścień Nibelungów” – „Zmierzchu bogów” w Hali Ludowej. Jesienią zaś Opera Wrocławska szykuje gratkę dla wagneromanów: powtórzenie pełnego cyklu. Dobrze, że całość wyszła spod jednej ręki reżyserskiej – Hansa Petera Lehmanna i muzycznej – Ewy Michnik (jesienne spektakle poprowadzi Tomasz Szreder), zbudowana jest więc konsekwentnie i utrzymana w jednolitej estetyce. Ta estetyka nie wszystkich zadowala – to wyjście w pół drogi od reżyserii tradycyjnej ku nowoczesnej, charakterystyczne dla niemieckiego teatru operowego sprzed paru dziesięcioleci. Ważne jest jednak, że nie zakłóca akcji dramatu. „Zmierzch bogów” to przede wszystkim zwarcie dwóch osobowości: młodego, naiwnego Zygfryda (świetny Leonid Zakhozhaev) z demonicznym Hagenem układającym precyzyjny plan przejęcia cudownego pierścienia (znakomity Paweł Izdebski). Kluczową postacią jest też Brunhilda – Nadine Secunde w tej roli nie olśniewała, przeciwnie do jej rywalki Gutruny, czyli młodej Ewy Vesin związanej na stałe z Operą Wrocławską (w „Walkirii” pięknie wykonywała jeszcze bardziej odpowiedzialną partię Zyglindy). Orkiestra brzmi precyzyjnie, choć – podobnie jak z głosami – do nagłośnionego brzmienia trzeba się przyzwyczaić. Ale w Hali Ludowej ta praktyka jest niezbędna, by w ogóle było coś słychać.