W jednej z pierwszych scen „Inland Empire” do Laury Dern, grającej początkującą hollywoodzką aktorkę, przychodzi diabolicznie wyglądająca starsza pani, która pod pretekstem sąsiedzkiej wizyty uprzedza ją o zbrodni. „Jeśli dziś jest jutro – wysapuje nienaturalnie podniesionym głosem – a pani znajdzie się po tej stronie kanapy”. Wkrótce aktorka otrzymuje upragnioną rolę w filmie, ponieważ jednak zbyt mocno utożsamia się z graną przez siebie postacią, traci świadomość, kim jest oraz po której stronie ekranu się znajduje. Wraz z pogłębiającym się jej schizofrenicznym rozdwojeniem także widzowie definitywnie gubią poczucie granic realnego świata. Trudno na przykład stwierdzić, czy romans z jej filmowym partnerem jest częścią fabuły, w której oboje grają, czy tylko marzeniem dziewczyny. Tym bardziej że David Lynch raz po raz dorzuca nowe wątki do opowiadanej historii. Pojawia się Karolina Gruszka z Krzysztofem Majchrzakiem w zimowej scenerii ciemnych łódzkich kamienic, gdzie, jak się wydaje, oboje są wmieszani w jakieś morderstwo, oglądamy fragment telewizyjnego sitcomu z trójką ludzi z głowami królików, którzy oskarżają się o zdradę itd. Ten rodzaj synchronicznego prowadzenia nielinearnej akcji oscylującej wokół mitycznej zbrodni nie jest niczym nowym w twórczości Amerykanina, który stosował już podobne sztuczki w „Mulholland Drive” i „Zagubionej autostradzie”. Niemniej trzygodzinny „Inland Empire” w plątaniu odrealnionych wątków i zanurzaniu się w podświadomość bohaterów idzie sporo dalej, co czyni ten film jeszcze bardziej hermetycznym, a przez to chyba najbardziej intrygującym w całej karierze Lyncha.