Przybywało w Polsce szkół, a w konsekwencji rósł wskaźnik skolaryzacji, czyli stosunek liczby studiujących w wieku 19–24 lata do ogólnej liczby osób w tym wieku. Od 12,9 proc. na początku lat 90. skoczyliśmy do ok. 50 proc. w ubiegłym roku. Młodzież zyskała szeroki dostęp do edukacji, jednak głównie odpłatnej.
Masowości studiów nie dało się pogodzić z ich wysokim poziomem. Cenę za to częściowo zapłacili zdolni i ambitni studenci (dla których nauka na zaniżonym poziomie jest rozczarowaniem, stratą czasu i pieniędzy), a częściowo te uczelnie, które nie chciały zrezygnować z wysokich wymagań wobec samych siebie i wobec kandydatów.
Już przed rokiem zwracaliśmy uwagę na mechanizmy, które wpływają negatywnie na jakość kształcenia. Nasze określenie „supermarket z dyplomami” zrobiło wręcz medialną karierę. Wbrew wcześniejszym oczekiwaniom rynek edukacyjny nie weryfikuje szkół wedle kryterium jakości kształcenia. Byłoby tak, gdyby na studia wybierali się tylko zdolni i ambitni. Tymczasem większość chce „papierka”, a jego amatorzy poszukują szkół na miarę swoich możliwości. Słabe szkoły zabiegają o każdego kandydata, a słabi studenci oczekują niewielkich wymagań. To raczej oni wymagają (żeby nie wymagać), bo przecież płacą!
Od roku akademickiego 2005/06 obowiązuje nowe prawo o szkolnictwie wyższym. Uchwalanie tego dokumentu trwało bardzo długo, budziło wiele emocji i dyskusji. Autorom ustawy zależało na uporządkowaniu wszystkich sfer działalności uczelni, na dostosowaniu się przez nie do europejskich standardów (trzystopniowe studia, matura jako przepustka do uczelni) i na postawieniu tamy patologiom. Od lat między szkołami toczy się walka nie tylko o studentów, ale i o kadrę, której dramatycznie brakuje zwłaszcza na obleganych kierunkach.