Kiedy wszystko się uspokoi, sierżant Chris Bain pojedzie do Iraku na wakacje. – To wspaniałe miejsce. Widziałem tam jedne z najpiękniejszych zachodów słońca – mówi. Chciałby wrócić nawet dziś, ale jest przykuty do łóżka w szpitalu Walter Reed w Waszyngtonie. Z aparatu obok dawkuje sobie morfinę. W kwietniu minęło dwa lata, jak pocisk moździerza potrzaskał mu ręce w Al-Tadżi, w trójkącie sunnickim. – Nie pozwolą mi wrócić. Nie mogę zawiązać sznurowadeł, a co dopiero strzelać – mówi z goryczą, ale bez zaciekłości, bo wierzy w to, co robił.
Proszki na zapomnienie
Quran Harding wraca do Iraku lada dzień. Bo musi. Ale ma dość tej wojny. Był jej przeciwny od początku, ale jest zawodowym żołnierzem. – Nigdy nie wierzyłem w te bujdy o broni masowego rażenia i powiązania Saddama z al-Kaidą – zapewnia. – Zresztą wojna niczego nie rozwiązuje. Przemoc rodzi przemoc. Quran jest imigrantem z Anglii, synem Jamajczyka i Brytyjki. Jest muzułmaninem. Nie przepada za Ameryką: – Nie wszyscy chcą mieć McDonald’sa na każdym rogu.
Ponad 550 tys. Amerykanów ma za sobą wojenne doświadczenie w Iraku. Są ludźmi wszelkich ras i religii. Różne powody pchnęły ich do armii. Rozmaicie oceniają wojnę, sporo ich jednak łączy. Większość ma kłopoty z zaśnięciem i zażywa proszki. Na hałas reagują lękiem. A kiedy przyjeżdżają do kraju, dziwią się, że tak tu normalnie: ludzie oglądają telewizję, są weseli i chyba nie bardzo rozumieją, co dzieje się tam – tysiące mil stąd. I nie bardzo ich to obchodzi.
Nie wszyscy weterani chcą opowiadać, co przeżyli. Sierżant Bain mówi chętnie: – To jest jak zrzucanie ciężaru. Czasem to ciężar wstydliwy.