Dla PiS dobry wynik w wyborach samorządowych to nie tylko przejęcie całej władzy. Zwycięstwo w wyborach lokalnych, rok po elekcji do parlamentu, będzie można interpretować jako zgodę na obecny styl rządzenia.
Dla PO zwycięstwo w wyścigu o władzę w ratuszach byłoby dowodem, że z PiS można wygrywać nie tylko w sondażach. Dla lewicy (bo w gruncie rzeczy to trzecia siła, jaka się liczy w wyborach lokalnych) każdy zdobyty ratusz to potwierdzenie, że wieści o jej śmierci są grubo przesadzone. A dla niezależnych komitetów wyborców – sprawdzian, czy rzeczywiście tylko polityka i partyjne namaszczenie dają gwarancję sukcesu. Zwłaszcza że tegoroczne wybory są wyjątkowe.
W stolicy łeb w łeb
Dla każdej partii perłą w koronie 107 miast, w których wybierani są prezydenci, jest fotel prezydenta Warszawy. Niejeden minister może pozazdrościć budżetu w wysokości ponad 7 mld zł i ok. 3,5 tys. urzędniczych etatów, które można obsadzić swoimi partyjnymi kolegami. I jak pokazał Lech Kaczyński, prezydentura Warszawy może być trampoliną do dalszej kariery prezydenta i jego ekipy.
O najważniejszy fotel w Warszawie ubiega się aż 10 kandydatów. Kilku poważnych i kilku bez szans, ale za to z nadzieją, że podczas kampanii media zainteresują się też tym, co mają do powiedzenia.
Od 2002 r., gdy Lech Kaczyński wygrał tu z kandydatem lewicy Markiem Balickim, warszawski ratusz obsadza PiS. Od roku miastem zarządzają jego następcy w randze p.o. prezydenta. Od lipca jest nim Kazimierz Marcinkiewicz, który swoje duże poparcie społeczne z czasów, kiedy był premierem, chce zamienić na stały fotel prezydenta Warszawy. Ma sporo do stracenia.