Muzyka była jego życiem – grał po 12 godzin dziennie. Odnosił sukces za sukcesem. 15 maja 2004 r. miał zainaugurować festiwal w Łańcucie. Tydzień wcześniej w nocy dostał ataku epilepsji. Tomografia wykazała guza mózgu (glejak gwiaździsty) o średnicy 6 cm i drugim stopniu złośliwości. Lekarze dawali mu od kilku miesięcy do trzech lat życia.
Operowano go natychmiast. Dwa razy, bo wadliwie umocowano dren i wywiązały się powikłania. Potem wyczerpująca radioterapia i chemioterapia zakończona w styczniu 2005 r. Jeszcze wtedy liczył na powrót do normalnego życia; dał nawet koncert w Filharmonii Białostockiej. Ale to był jego ostatni występ.
W lutym miał trzecią operację odrodzonego, już niezłośliwego guza (złośliwe komórki usunęła wzmocniona radioterapia). Jednak wciąż miał zawroty głowy i tracił czucie w lewej stronie ciała. Musiał zacząć chodzić o kulach. W maju posłano go do sanatorium podejrzewając, że te objawy są efektem uszkodzeń po poprzednich operacjach. Ale to był nowy guz.
W czerwcu odbyła się czwarta operacja. Najgorsza. Guz wielkości 8 cm wycięto z częścią prawej półkuli mózgowej. Paraliż lewej strony ciała. Czarna dziura bez wyjścia. Jednak po pewnej nocy, którą Dominik spędził na słuchaniu „Das Wohltemperierte Klavier” Bacha w wykonaniu Glenna Goulda, poczuł, że jego lewa noga wraca do życia.
Zaczął więc szukać pomocy w klinikach rehabilitacyjnych. Lekarze byli bezradni, uważali, że nie zejdzie z wózka. Kiedy zaczął chodzić podpierając się czwórnogiem – mówili, że to „dziwne ruchy zastępcze ciała”. Raz, gdy chciał się dowiedzieć, co robić, żeby zginać lewą nogę, zaproponowano mu protezę za 500 euro: – Zamontujemy ci ją na kolanie, będziesz je miał cały czas zgięte i łatwiej ci będzie się przemieszczać.