Pisarstwo Andrzeja Żuławskiego można lubić albo nie lubić. Jest to oczywiście idiotyczny truizm, gdyż wszystko można lubić albo nie. Ale w przypadku twórczości Żuławskiego ma on (ówże truizm) pewien niespodziewany i specyficzny sens. Otóż wydawałoby się, że Żuławski robi wszystko, żebyśmy go nie polubili. Wsadza paluch w skaleczenia i wierci. Nie jest to być może nadmiernie oryginalne. Był już taki facet, który kazał świętemu Tomaszowi dotykać swoich ran, żeby się przekonał o realności zdarzeń. Ja rzecz jasna nie porównuję bohaterów. Tym niemniej przesłanie Żuławskiego jest z gruntu identyczne.
Na okładce „Zaułka pokory” widnieje Stańczyk do góry nogami. Jej projektant – Maciej Sadowski, niejako od razu dotyka sedna, Stańczyk był błaznem, czyli prześmiewcą z karnawałową logiką wywracającym świat. Potem, co tylko w Polsce możliwe, wzięli go sobie za patrona... galicyjscy konserwatyści. A u Żuławskiego on jeszcze wywrócony kolejny raz contra naturam. To już przekracza granicę ironii i właściwie popada w patos. Ale i to jeszcze nie zdaje wcale sprawy z tego, co za chwilę przeczytamy.
Przy pierwszej lekturze może zdawać się „Zaułek pokory” manifestem – czy ja wiem – arogancji, prowokacji, może przekory... Pisze Żuławski, a to tylko najniewinniejsze z przykładów: „To nie nas zaharapczyły trzy zawistne mocarstwa, to myśmy nasz kraj wygnili i skorumpowali, za podły grosz przegrali. Z zatrwożeniem czyta się relacje ambasadora Rosji Sieversa, za jak mizerne sumy przekupywał w Rzplitej kogo chciał, by głosowali panowie posłowie, jak żądała Katarzyna. A gdy czyta się wspomnienia podróżników po Polsce, angielskich, francuskich czy niemieckich z tego okresu? Jak wygląda gościniec, karczma, strawa, jak wygląda Żyd i chłop, w jakim błocku tonie Warszawa?