Spełniło się przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Codziennie na nasz ciężko doświadczony kraj spada jakiś incydent, jakieś wydarzenie, które trwa jeden–dwa dni, najpierw wydaje się „porażające”, a po kilku dniach już mało kto o nim pamięta. Największe głupstwa uchodzą bezkarnie. Czasami chciałoby się zatrzymać klatkę tego filmu, który wyświetla się przed nami, biegnie jak pasek u dołu ekranu telewizyjnego, zastanowić się, jakie były skutki kolejnego incydentu, kto miał rację, kto wygrał – kto stracił? Ale nie ma kiedy myśleć, bo to, co wydarzyło się wczoraj, dzisiaj jest już nieaktualne, to już historia, do której nie warto wracać.
Pamiętacie wojnę kartoflaną? Toporna satyra niewielkiej niemieckiej gazety „Tageszeitung” (szósta pod względem nakładu w RFN) postawiła na nogi największy kraj naszego regionu, lidera Europy Środkowo-Wschodniej, jak gdyby to nie był felieton marginalnego satyryka, ale bardzo ważnego satyryka, np. Marcina Wolskiego, szefa programu I Polskiego Radia. Jak gdyby to nie był czterdziesty felieton w cyklu, ale co najmniej rezolucja ONZ przeciwko Polsce. Minister porównała gazetę do nazistowskiego „Sturmera”, rzecznik ministerstwa za sam fakt włączenia felietonu do przeglądu prasy zagranicznej został zwolniony ze stanowiska, przewodniczący największego klubu parlamentarnego straszył europejskim czy wręcz wszechświatowym nakazem aresztowania niemieckiego wesołka, oficjalna Polska całkiem serio domagała się przeprosin od władz niemieckich, a lekarze zastanawiali się, czy ten artykuł mógł spowodować dolegliwości, które przyczyniły się do odwołania szczytu weimarskiego. Gdyby dziś obliczyć zyski i straty wojny kartoflanej, to myślę, że na własne życzenie zostaliśmy zrobieni w piure, czyli tzw.