O robieniu interesów z Putinem Clinton mówił już wkrótce po zmianie na Kremlu. Naraził się tym krytykom wypominającym mu, że schlebia politykowi, który objął rządy dzięki krwawej rozprawie z Czeczeńcami. Sformułowanie amerykańskiego prezydenta, będące kopią słynnego powiedzenia Margaret Thatcher o Michaile Gorbaczowie, nie było fortunne – Putin w przeciwieństwie do autora pierestrojki sygnalizuje zamiar ukrócenia demokracji. Wyrażało jednak dość przemyślany optymizm, podzielany przez znaczną część amerykańskiego establishmentu.
Mimo głośnych potępień wojny w Czeczenii i autokratycznych posunięć Putina, zmianę na Kremlu Waszyngton przywitał z wyraźną ulgą. Przez ostatnie lata miał w końcu do czynienia z coraz bardziej chorym i nieobliczalnym prezydentem Rosji, skłóconym ze społeczeństwem i parlamentem, który paraliżował, tam gdzie mógł, współpracę Moskwy z USA. W słabości Jelcyna Waszyngton widział główne zagrożenie trwałości przemian w postsowieckiej Rosji i groźbę jej anarchizacji, ze wszystkimi możliwymi tego skutkami, z utratą kontroli nad broniami nuklearnymi włącznie. Te obawy i frustracje obecnie znikły.
Putina przyjęto nieufnie, długo próbując rozgryźć, czy tajemniczy „człowiek znikąd” z pokerową twarzą jest przede wszystkim byłym agentem KGB, czy raczej światłym reformatorem rozumiejącym konieczność europeizacji Rosji. Ostatecznie jednak zdaje się zwyciężać pogląd, że jeśli nawet nowy car będzie kimś w rodzaju współczesnego Piotra Wielkiego, na dłuższą metę może to wyjść na dobre Rosji, a Zachodowi raczej ułatwi ułożenie sobie z nią stosunków. Ratyfikacje układu START II przez Dumę – która przez siedem lat odmawiała tego Jelcynowi – odebrano jako dowód, że Rosja zaczęła znowu przemawiać jednym głosem i że można z nią zawierać wiążące umowy.