Tam w samochodach dostawczych i na łóżkach polowych rodził się wolny rynek. Poród brudnymi rękami odbierali ludzie, którzy jeszcze przed kilkoma miesiącami byliby ścigani przez władzę ludową jako spekulanci. Wieś witała rynek z euforią, miasto z zaciekawieniem, a władza ludowa pakowała manatki.
Niedawni sojusznicy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, czyli Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne, po wspólnej fotografii ich liderów z Lechem Wałęsą, mogli jeszcze zostać. Nowy minister handlu, tak jak poprzednik także z SD, na konferencji prasowej poświęconej zaopatrzeniu sklepów mówił jednak rzeczy, które poprzednikom nie przeszłyby przez usta. Że rynku było do tej pory w gospodarce za mało. I że on, minister Aleksander Mackiewicz, nie wie, jakie ilości cytrusów, rodzynek, kawy, szampana itp. znajdą się w handlu przed Bożym Narodzeniem, bo resort nie ingerował w te zakupy, w przeciwieństwie do lat ubiegłych. A w ogóle to może nas uratować tylko prywatne.
Wiceminister Marek Borowski (PZPR), obecny wicemarszałek Sejmu (SLD), również po nowemu wyraził nadzieję na prywatny import i pomoc zagraniczną. Dolarów z Peweksu starczyło bowiem ministerstwu tylko na śledzie. Dziennikarze nie zdążyli się jeszcze odnowić zadając pytania w zupełnie starym stylu – jak resort będzie przeciwdziałał malwersacjom w handlu w związku z tym, że teraz większość towarów spożywczych nie ma już cen na opakowaniach? Przedstawiciele ministerstwa odpowiedzieli zgodnie, że wszystko musi unormować się samo.
Zupa na parytecie
PRL przez pół wieku chroniła obywateli przed prawami rynku, bo chciała być od nich lepsza. Przede wszystkim w interesie klasy robotniczej, która sztywne, najlepiej niskie, ceny żywności traktowała jako podstawową zdobycz socjalizmu i nie pozwalała jej sobie odebrać.