Bożek samego końca XX wieku, Internet, którego wielbi znacząca część populacji, traktuje swych wyznawców jak koloniści Murzynów: obdarza świecidełkami i perkalem w zamian za... chyba duszę. Fascynacja Internetem przybiera formy kultu – bo jak inaczej nazwać codzienne hołdy przed ołtarzykiem w elektroniczne ornamenty? Jak traktować rezygnację z indywidualności, wyrzekanie się kontaktów z żywym światem na rzecz obrazków i napisów na szkle monitora? Bożek ten wymaga stałej adoracji i ofiary z wielu godzin życia, zmiany myślenia i preferencji, pogardy dla pozainternetowej doczesności, fascynacji prowadzącej niemal do zaślepienia.
Najostrzejsza krytyka Internetu wypływa ze środowisk naukowych, gdzie odsetek ludzi myślących ciągle jest większy od przeciętnej. Być może naukowcom nie w smak, że kanał wymiany informacji, jaki utworzyli, został zawłaszczony przez pospólstwo, a może chodzi o irytację na narzędzie, zwyrodniałe pod wpływem trądu komercji. Profesor Ryszard Tadeusiewicz, biocybernetyk i informatyk, rektor Akademii Górniczo-Hutniczej, w broszurze „Ciemna strona Internetu” porównuje to, co się dzieje w sieci, do smogu informacyjnego. Smog jest to doskonale znana z naszych miast mieszanina dymu i mgły, powstająca ze spalania „byle czego, byle gdzie i byle jak”. Per analogiam „duszący nadmiar informacji, paraliżujący dzisiaj rozwój i wykorzystanie technik informatycznych, jest produktem ubocznym upowszechnienia i rozproszenia procesów wytwarzania, gromadzenia, przetwarzania i przesyłania informacji”. Profesor Tadeusiewicz punktuje znane powszechnie wady internetowej sieci: informacje rozrzucone i pomieszane chaotycznie uniemożliwiają oddzielenie przekazów wartościowych od bałamuctwa i blagi, a systemy wyszukiwania raczą pytającego odpowiedziami, w których proporcja rzeczy użytecznych do nonsensu jest zachwiana.