Choć dziś trudno w to uwierzyć nawet nam samym w „Polityce”, pierwsze Paszporty przyznawaliśmy przekonani, że jest to jednorazowy akt naszego uznania dla kilku twórców. Tymczasem nagroda przetrwała już całą dekadę, stając się swego rodzaju komentarzem do rzeczywistości kulturalnej czasów odrodzonej Polski. Bardzo szybko została też zaakceptowana przez opiniotwórcze środowiska. Paszportem wypada się pochwalić – to dla naszej redakcji największa satysfakcja. Dlaczego to wyróżnienie przyjęte zostało tak dobrze? Może dlatego, że było i właściwie po dziś dzień pozostaje jedyną nagrodą przekraczającą granice branżowe. Może dlatego, że nie honorujemy – wzorem większości – twórców już powszechnie znanych i hołubionych, ale wskazujemy na artystów dopiero wkraczających w świat sukcesu. Może dlatego, że unikamy środowiskowych uwikłań, a dwustopniowy system wyłaniania laureatów (nominacje fachowców i decyzja wieloosobowej Kapituły) ogranicza do minimum podejrzenia o jakiekolwiek pozamerytoryczne sympatie i interesy. A może zadecydowały wszystkie te okoliczności razem wzięte i jeszcze coś?
Przy okazji wręczenia pierwszych Paszportów pytaliśmy na łamach „Polityki”: „Czy rodzą się w naszej kulturze zjawiska nowe, ciekawe, ponadprzeciętne?”. Bywało różnie. Zdarzały się lata, gdy Kapituła nagrody miała niemały kłopot, jak wybrać spośród wielu wspaniałych kandydatów, ale też nadchodziły sezony, gdy poważnie rozważaliśmy, by w tej lub innej dziedzinie nie przyznawać nagrody.
Pytaliśmy o zjawiska w kulturze trwałe, takie, które nie poddają się sezonowej modzie i dyktatowi wolnego rynku. Masowe lansowanie jednorocznych gwiazdek sprawiło, że odczuwaliśmy – szczególnie w przypadku muzyki rozrywkowej – iż nasze wybory coraz bardziej rozmijają się z wyborami koncernów fonograficznych, telewizji i agencji koncertowych.