Przed wejściem do Warszawskiego Centrum Finansowego (róg Świętokrzyskiej i Emilii Plater), inteligentnego wieżowca najnowszej generacji, wiatr szarpie krawatami palaczy. Budynek jest amerykański i traktuje palenie jako przestępstwo. Chociaż potrafi odróżnić dym z papierosa od pożaru i nie jest na tyle głupi, żeby od razu lać ludziom wodę na głowy, alarmuje ochronę, która pojawia się z upomnieniem zanim jeszcze zdąży się zgasić papierosa. Wokół budynku majestatycznie krążą ochroniarze. Złodzieje wiedzą, że centra finansowo-biznesowe to niewyczerpane zagłębia laptopów; czekają na wychodzących z pracy japisów. Do środka nie wchodzą.
Olbrzymie lobby wejściowe onieśmiela profanów: błyszczą posadzki z czarnego granitu pucowane nieustannie przez chłopców w błękitnych koszulach i pod muszką, lśnią ściany wykładane afrykańską czereśnią, połyskują matowo lampy w cenie Mercedesa za sztukę.
Winda nr 1
Nowicjuszy łatwo rozpoznać już przy windach, gdy w panice macają ściany szukając przycisków, aż któryś z bywalców z wyrozumiałym uśmiechem naciśnie podłużną świetlówkę sprowadzającą windę. Pierwsi wsiadają menedżerowie z nonszalancją prezentujący wrodzoną albo wyćwiczoną na treningach asertywności pewność siebie; w najdroższych krawatach i garniturach najlepszych firm. Po nich wsiadają asystenci i szeregowi pracownicy – znacznie młodsi od szefów, bo czasy 20-letnich menedżerów już się skończyły. Też nienaganni, ale jeszcze bez tego sznytu, który daje władza i duże pieniądze. Windą z numerem jeden jeżdżą ci absolutnie najważniejsi – tylko ta dociera na sześciopiętrowy parking, gdzie za miesięczny abonament płaci się 200 dolarów.
Wnętrza wind cały czas penetrują kamery, zamontowane podobno po tym, gdy ktoś podrapał ściany z afrykańskiej czereśni.