Szpilman już nie pamięta, ile razy w ciągu pięciu lat wojny cudem ominął śmierć; czterdzieści czy może pięćdziesiąt razy. Ale nawet gdyby wybrać tylko kilka tych cudem oszukanych śmierci, życie Szpilmana układa się w gotowy, nie wymagający fabularyzacji scenariusz.
Śmierć pierwsza – klasycznie warszawska
Typowa dla okupowanej stolicy. Szpilman z kolegą zasiedzieli się u znajomych. Powrót ciemnymi ulicami po godzinie policyjnej. Okrzyk: halt! Ręce na chłodnym murze, szczęk odbezpieczanego karabinu i myśl: to już koniec. Nagle głosy ojca i brata Szpilmana błagające, żeby nie strzelać.
– Kim jesteście z zawodu? – pyta jeden z żandarmów.
– Jesteśmy muzykami.
– Ja też – mówi Niemiec.
Polityka
6.2000
(2231) z dnia 05.02.2000;
Społeczeństwo;
s. 68