Z multipleksu można nie wychodzić przez cały dzień, można w nim obejrzeć 8–10 filmów, różnej długości i jakości, można tam zjeść i wypić, spotkać znajomych i pójść z nimi na kawę do kawiarni, znajdującej się w tym samym gmachu.
W zależności od pogody zbyt zimne albo zbyt duszne sale, zapełnione twardymi i niewygodnymi krzesłami, które przy każdej próbie podniesienia się niemiłosiernie trzaskały, bordowo-bure kotary w drzwiach i maleńkie światełka w podłodze, żeby spóźnieni widzowie, w poszukiwaniu swojego miejsca, nie przewracali się jak Chaplin na ekranie. Takie kina, nieduże, odrapane, często obskurne kochali reżyserzy filmowi. W nich szukali początków swojej fascynacji ekranową sztuką.
Polityka
4.2000
(2229) z dnia 22.01.2000;
Kultura;
s. 48