Na decyzje wyborcze Amerykanów w nadchodzącym roku wpływać będzie również to, jak kandydaci na prezydenta wyobrażają sobie realizację konstytucyjnego prawa równego dostępu do wykształcenia. Tak wynika z niedawnych badań opinii publicznej. Demokratyczne społeczeństwa zachodnie uważają równość dostępu do wykształcenia, zwłaszcza wyższego, za istotny parametr jakości życia.
W stanie Kalifornia rodzice zaskarżyli do sądu uniwersytet stanowy w Berkeley, który przyjmuje kandydatów na podstawie obiektywnych, punktowych wyników egzaminu testowego. Ich prawnicy dowodzili, że w bogatych podmiejskich dzielnicach działają firmy przygotowujące do tych egzaminów. Ukończenie wysoko płatnego kursu podnosi szanse kandydata, spychając jego konkurentów z małych miejscowości i z ubogich dzielnic centralnych na przegrane pozycje. Tym samym pozbawia ich konstytucyjnego prawa równego dostępu do edukacji.
Takiego rozumienia konstytucji i zawartych w niej praw powinniśmy życzyć sobie w Polsce. Za „bezpłatną” edukację płacimy wszyscy, uiszczając podatki. Jednocześnie studenci spoza miast akademickich wyliczają, że – paradoksalnie – studia płatne (wieczorowe lub zaoczne) w uczelniach państwowych są dla nich tańsze niż te rzekomo bezpłatne dzienne. Studiując w trybie wieczorowym lub zaocznym można pracować i mieszkać w domu. Studiują więc ci, których na to stać lub którzy w dobrym miejscu się urodzili. W ten oto sposób dochodzimy do konkluzji, że nie ma gwarancji równego dostępu do studiów, a obywatele nie są w stanie realizować w tym zakresie swoich rzekomo równych praw.
Jesteśmy zdania, że sytuacja w Polsce dojrzała do próby radykalnych prawno-finansowych uregulowań, które zapobiegłyby zwiększającemu się poczuciu niesprawiedliwości społecznej bez uciekania się do znanych z przeszłości rozwiązań nakazowych.