Wygląda na to, że najczęściej poszukujemy pracy w sposób, który utrudnia kontakt z mającym właśnie wakat pracodawcą. On bowiem usiłuje znaleźć kompetentnego pracownika stosując sposoby, do których bezrobotni uciekają się najrzadziej (patrz rysunek).
Bezrobotny – to nie brzmi dumnie. Ludzie, których dotknęło to nieszczęście, wstydzą się go. Zaczynają mieć poczucie niższej wartości, zamykają się w sobie, unikając przyjaciół i znajomych. Szok odrzucenia pogłębia się z każdym dniem bez pracy. Im dłużej trwa zawodowa bezczynność, tym trudniejszy wydaje się powrót. Co robimy, żeby jak najszybciej wyrwać się z tego stanu?
Najczęściej rejestrujemy się w urzędzie pracy i czekamy, aż coś nam znajdą. Graniczy to z wiarą w cuda, a w każdym razie w to, że zdarzy się jednocześnie pomyślna seria przypadków: do urzędu wpłynie oferta od pracodawcy, zaś pośrednik uzna, że w długiej kolejce oczekujących to właśnie my posiadamy odpowiednie kwalifikacje. – Tymczasem to się zdarza bardzo rzadko – twierdzi Krzysztof Kaczmarek z Krajowego Urzędu Pracy. Na powodzenie możemy liczyć tylko wtedy, gdy sami wykażemy sporą aktywność.
Naganiacz w gazecie
Zaskakujące, że najmniej skuteczną formą tej aktywności jest przeglądanie ofert zatrudnienia w gazetach. Nikt wprawdzie nie odradza ich uważnej lektury, należy jednak liczyć się z tym, że szanse są niewielkie. – Na tego typu anonse odpowiada zwykle bardzo wielu kandydatów, konkurencja, od której trzeba być lepszym, jest więc ogromna – mówi Elżbieta Ogrzebacz z Centrum Informacji i Planowania Kariery Zawodowej w Warszawie. – Nierzadko zdarza się też, że ogłoszenie, na które odpowiadamy, znalazło się w gazecie po raz któryś i już przestało być aktualne.
Poradniki dla poszukujących również ostrzegają: z każdej setki kandydatów odpowiadających na anons prasowy potencjalny pracodawca na rozmowę zaprasza nie więcej jak 2 do 5.