W klasztorze Cluny w Burgundii panowała cisza. Po komplecie (ówczesna godz. 21.00) nie wolno było rozmawiać. Jedynie z kilku cel słychać było monotonne psalmy, których każdy mnich musiał codziennie wyrecytować 40. W korytarzach rozchodził się zapach ziół z tegorocznego zbioru: kopru leczącego kaszel, zatwardzenia i choroby oczu, trybuli tamującej krwotoki, absyntu obniżającego gorączkę. Młody kopista nie mógł zasnąć rozgoryczony karą, jaka go spotkała – 6 batogów za kaszlnięcie podczas mszy. A przecież już nie raz skarżył się, że w celi zimno, aż atrament zamarza. Zapisał to nawet na marginesie manuskryptu. Tego dnia pracowali dłużej. Skóry z garbarni dotarły z opóźnieniem. Podobno były jakieś kłopoty podczas rekwirowania baranów w wiosce. Znowu trzeba było tłumaczyć chłopom, że do nich należą tylko własne ciała. A skór trzeba coraz więcej. Jeden baran starcza zaledwie na 4 stronice. W ubiegłym roku na kopiowanie Seneki poszło całe stado. Młody mnich starał się jednak za wszelką cenę zasnąć; spóźnienie na poranną mszę to 80 batogów. Mimo wszystko nie narzekał. Wiedział przecież, że to konieczne.
Gdy Bóg był jeszcze feudałem
Chłopi są po to, by wszystkich wyżywić, rycerstwo, by bronić przed najazdami, a oni, mnisi, pełnią funkcję najważniejszą – bez ich modlitwy świat padłby niechybnie ofiarą przewrotności diabła. Trzeba nieprzerwanie chwalić Boga i walczyć z siłami zła, a modlitwa to broń skuteczniejsza od miecza. Nie wiedział na szczęście, że przyszły psychoanalityk odkryje w klasztornej liturgii sublimację tendencji do agresji.
Bóg był wówczas feudalnym panem, władcą niebiańskiej fortecy, podobnej na niektórych sztychach do pałacu Karola Wielkiego w Akwizgranie. Siedział na tronie i z wysoka spoglądał na anioły i ludzi – swoich wasali.