Każdego dnia, jeśli tylko chmury nie mącą błękitu nieba, Słońce jawi się jednakie, jasne i gorące. Oślepieni światłem nie dostrzegamy najmniejszej skazy na jego obliczu. Nic w tym przeto dziwnego, że starożytni uważali Słońce, podobnie jak i inne ciała niebieskie, za niezmienne i doskonałe. Akwinata przyswajając chrześcijaństwu nauki Arystotelesa sprawił, że koncepcja nieskazitelnych niebios podniesiona została do rangi teologicznego dogmatu. Jakież więc było zdumienie, gdy dzięki pierwszym teleskopom dostrzeżono na powierzchni słonecznej tarczy ciemne, nieregularne plamy. Za ich odkrywcę uchodzi Galileusz, który ogłosił swoje obserwacje w 1613 r. Jednak historia z plamami jest dobrym przykładem działania zasady św. Mateusza: „Albowiem temu, kto ma, będzie dane i obfitować będzie; a temu kto nie ma i to, co ma, będzie odjęte”. Rzeczywiście, gdy tego samego odkrycia dokonują jednocześnie dwaj uczeni, przysparza ono sławy bardziej znanemu. Nieco przed Galileuszem plamy na Słońcu zaobserwowali Johannes Fabricius ze Wschodniej Fryzji, Anglik Thomas Harriot i jezuita z Ingolstadt – Christopher Scheiner. Jednak wielki Włoch bodaj najgłębiej pojął sens odkrycia, co skłoniło go do prowadzenia wieloletnich systematycznych obserwacji. Dzięki nim potrafił odeprzeć ataki obrońców nieskalanych niebios, widzących w plamach jedynie skazę oczu lub szkieł, później zaś twierdzących, że zaciemnienia powodują gwiazdy przesuwające się na tle Słońca.
Galileusz stwierdził, że plamy, zmieniając nieco swoje rozmiary i kształty, przesuwają się powoli na słonecznej tarczy ze wschodu na zachód. Zinterpretował to prawidłowo jako wynik wirowego ruchu Słońca, wykonującego pełny obrót w 27 dni. Określił też nachylenie osi obrotu, zauważając, że wędrówka plam odbywa się trochę na ukos.