Archiwum Polityki

Bóg nie lubi pechowców

Mieliśmy w tym roku wyjątkowo długi karnawał, ale wszystko co dobre też się kiedyś kończy. Przyszedł post, pora na poważniejsze tematy.

Koniec karnawału to w Europie koniec zimowych wyprzedaży, na których jak co roku można kupić to co drogie – tanio. Świetne markowe towary pojawiają się nagle za pół ceny rzucane niedbale na stos, w którym tłum klientów grzebie rozpychając się łokciami. Przed wojną wyprzedaże nazywano z francuskiego okazjami i to słowo stanowi, moim zdaniem, klucz do całego podniecenia, do nastroju, który przypomina polowanie albo loterię fantową. Uda się albo nie uda? Czy znajdziemy markowy sweterek za pół ceny, czy nie będzie naszego rozmiaru? Czy potaniona koszula będzie pasowała kolorem? Czy pojawi się nasz numer buta? Towar, który przed chwilą odstraszał swoją ceną, nagle stał się dostępny, oczywiście pod warunkiem, że dopisze nam szczęście.

Okazja w powszechnym dzisiaj rozumieniu to ślepy traf, który, kiedy trafi na frajera – zostanie zmarnowany. Człowiek z głową na karku umie korzystać z okazji i dlatego uważamy go za szczęściarza. Kto przepuścił okazję, ten ma pecha, ale najczęściej uważamy, że jest głupi.

Pech jest potocznym określeniem szczęścia, tyle że z ujemnym znakiem. Są ludzie, którzy wiecznie mają pecha, którym szczęście nigdy nie sprzyja. Nazywamy ich pechowcami i to określenie samo w sobie dopuszcza jeszcze nikły ślad współczucia (biedny, on zawsze ma pecha). Obok tego współczucia czai się przekonanie, że pech podobnie jak niektóre intymne choroby jest w jakimś stopniu zaraźliwy. Kto ma pecha, ten przynosi pecha, lepiej więc trzymać się od takiego z daleka.

Jakkolwiek nieracjonalne może być przekonanie, że pech jest zaraźliwy, wystarczy posłuchać szkoleń amerykańskich kadrowców, żeby spostrzec, że mimo pozorów zabobonu przeświadczenie to jest brane serio pod uwagę.

Polityka 11.2000 (2236) z dnia 11.03.2000; Zanussi; s. 113
Reklama