Strajk listonoszy dojrzewał od kilku tygodni. Podobno czarę goryczy przelała masa ulotek kandydatów na radnych i burmistrzów, które trzeba było roznieść przed wyborami samorządowymi. Związki zawodowe, choć w Poczcie Polskiej działa ich kilka, zgłosiły takie same postulaty: praca nie dłużej niż 8 godzin dziennie, gwarancje zatrudnienia, mniejsze obciążenia toreb listonoszy materiałami reklamowymi i podniesienie do 1,5 tys. brutto płacy minimalnej listonoszy (w tej chwili jest 900 zł brutto).
Prawdopodobnie – bo dokładnych danych brak – zastrajkowała połowa z 25 tys. listonoszy. W różnych miastach protesty wyglądały rozmaicie. W Krakowie z listami na miasto nie wyszedł nikt, nie pracowały też okienka w 25 urzędach. W Warszawie pracy odmówiło 1,5 tys. listonoszy w 70, czyli połowie stołecznych placówek. Podobnie było w Białymstoku, Zielonej Górze, Trójmieście. W innych miastach zastrajkowała tylko część doręczycieli albo jedynie oflagowano budynki. Z kolei we Wrocławiu listonosze ogłosili strajk włoski – sumiennie i dokładnie wykonywali swoje obowiązki, przez co w ciągu regulaminowych 8 godzin pracy udało się im dostarczyć niewiele ponad połowę codziennej porcji przesyłek.
Faktury utknęły
Tam, gdzie protesty były najostrzejsze, najbardziej odczuli je ludzie starsi. Wielu bezskutecznie czekało na spóźnione emerytury i renty. Po ich odbiór musieli się osobiście udać do okienka w urzędzie, gdzie dodatkowo odstali swoje w tasiemcowych kolejkach. W jednym z ogonków na warszawskim Mokotowie atmosfera nie była wesoła. Obok zwyczajowych narzekań na polityków, aferzystów i służbę zdrowia, wśród czekających krążyła niepokojąca plotka, że wychodzący z poczty emeryci mogą stać się celem ataku bandziorów i wyrywaczy torebek.