Coś takiego jak Solidarność nie zdarzyło się nigdy wcześniej. W ciągu kilku tygodni w sercu komunistycznego świata na potężnej fali strajkowej wyrósł masowy ruch robotników. Był jak magnes przyciągający wciąż nowych ludzi i środowiska ponad podziałami typowymi dla społeczeństw demokratycznych. W zasiedziałych demokracjach są partie lewicowe i prawicowe, lewicowe i prawicowe związki zawodowe. W wolnych wyborach dochodzą do władzy raz partie lewicy, raz – prawicy. Związki zawodowe mogą, ale nie muszą ich wspierać, tak samo jak media.
Bezpieczeństwo za wolność.
Polska czasu Solidarności należała do obozu tzw. demokracji ludowych (eufemizm na określenie bloku państw niesuwerennych, ideologicznie, politycznie, gospodarczo i militarnie uzależnionych od ZSRR). Nie było w nich miejsca dla partii opozycyjnych wobec rządzącej partii komunistycznej, dla niezależnych związków zawodowych ani dla niezależnych stacji radiowych i telewizyjnych. Oficjalnie państwo służyło klasie pracującej, robotnikom, chłopom i inteligencji, ale w istocie służyło ono partii komunistycznej, a ściślej jej elicie zwanej nomenklaturą.
Niepisana umowa społeczna brzmiała: my, partia, troszczymy się o was, wy, obywatele, nie wtrącacie się do polityki. Dajecie nam permanentny mandat do rządzenia w waszym imieniu, a w zamian macie zapewnioną pracę, godziwy poziom życia, darmowe wykształcenie i służbę zdrowia. Słowem: budujcie z nami socjalizm, a będziecie mieli święty spokój. Albo inaczej: bezpieczeństwo socjalne w zamian za wolność polityczną. Póki ta umowa jakoś działała, system był dosyć stabilny i miał społeczną aprobatę. Kiedy się zacinała – na przykład przez podwyżki cen żywności – dochodziło do wybuchu. Komunistyczna władza lekceważyła przy tym ważny sygnał, że w robotniczych protestach lat 1956, 1970 i 1976 domagano się nie tylko chleba, lecz także wolności.