Przez dużą część roku polskim firmom pomagał słaby złoty. W takich warunkach eksport, po przeliczeniu, stawał się szczególnie opłacalny. Od maja na granicach 25 państw należących do Unii znikły ostatnie bariery celne, a relatywnie słaby popyt w kraju zmusił producentów do szukania alternatywnych odbiorców. Dla wielu firm była to bodaj jedyna szansa rozwoju. I nieźle ją wykorzystały.
Jesień i zima, z ich punktu widzenia, były już dużo gorsze. Złotówka zaczęła gwałtownie się umacniać. Dolar spadł do trzech złotych, euro do czterech i eksporterzy podnieśli alarm, że będą musieli zamykać kramik, a w każdym razie, z powodu znacznie niższej opłacalności, ograniczą aktywność. Media pełne były spekulacji, czy bank centralny podejmie interwencję w obronie... zagranicznych walut. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, tym bardziej że producenci, zwłaszcza sprzedający w strefie euro, protestowali trochę na wyrost.
Dziś złoty nieco osłabł (przed wyborami parlamentarnymi to zresztą naturalne), a co ważniejsze pojawiły się nowe analizy z porównaniami kosztów pracy w Polsce i krajach „starej” Unii. Wynika z nich, że w takich państwach jak Belgia, Szwecja czy Niemcy przeciętne roczne koszty utrzymania pracownika przekraczają 50 tys. euro. W Polsce wynoszą one niewiele ponad 8 tys. i nie są wcale najniższe wśród nowych członków. Jeśli nawet uwzględnić, że wydajność i organizacja pracy w Polsce ciągle jeszcze odbiegają od światowych standardów (a przecież sytuacja stopniowo się poprawia), to i tak widać, że polscy producenci mają czym konkurować. I polski eksport, mimo rosnącej siły złotówki, będzie wzrastał.
Tegoroczna złota setka eksporterów to w większości starzy, dobrzy znajomi.