Nic nowego pod słońcem. Nawet plamy na nim znajome. Dawno wypatrzone i opatrzone. Korupcja – damulka bywająca na salonach – pozowała do portretu już wcześniej. Pojawiła się na scenie teatrzyku Qui Pro Quo w 1919 r. w rewiowej składance „Misja jedzie”.
Przechwalająca się swą zręcznością kombatantka nie miałaby teraz lotów: za duża konkurencja. Zresztą pańcia zostałaby przymusowo zapisana do SLD; sądząc z tak zwanego szumu medialnego i westchnień liderów opozycji Korupcja dotyczy wyłącznie lewej strony. Tymczasem jest ona bezpartyjna, ponadpartyjna właściwie. Lata praktyki, ćwiczeń z łapownictwa i gabinetowych podchodów, dogadywania się i blatowania nie poszły na marne. Kiedy trafia się okazja, nikną podziały, brudna ręka myje nie mniej zabrudzoną łapę. Potem rejestr wzbogaca się. A to o FOZZ, to znów o wspomaganie Telewizji Familijnej przez familię, wykup atrakcyjnych terenów pod budowę forsiastego imperium, jakieś mętne geszefty nieistniejącego już Porozumienia (w centrum dwóch kłótników), handelek zbożem wyprowadzonym ze spichlerzy, poślizg na żelatynie, integrujący dzisiejszych opozycjonistów z tymi, co trzymają władzę. Sporo by się uzbierało: miarka rzadko się przebiera. Skorumpowani obrotni są i pomysłowi. Przypominają estradowego konferansjera. Zaprawionego w obcowaniu z ludożerką na widowni szmirusa. Opowiadano mi o takim typku.
– A teraz – zaczął – wystąpi wspaniały skrzypek, wirtuoz smyczka. Zagra specjalnie dla państwa...
– Stary, rypnąłeś się: to nie jest skrzypek, to pianista – rozległ się szept zza kulis.
Konferansjer nie dał się wybić z uderzenia.
– Popatrzcie, co za historia: wirtuoz, drugi Paganini, zapomniał skrzypiec, taki z niego gapcio.