Jesteśmy papieżem” – huknęła bulwarówka „Bild-Zeitung”, jak gdyby to Bayern Monachium został mistrzem świata. „O mój Boże!”, jęknęła natomiast zielono-czerwona „tageszeitung”. Obok obowiązkowych gratulacji ze strony polityków nie brakowało też – zwłaszcza wśród artystów – głosów u nas nie do pomyślenia: „Papiestwo nawet za Benedykta XVI będzie pompatycznie nadętym straszydłem na jałowej i opuszczonej przez Boga ziemi” – powiedział pisarz Georg Klein. A barwnego pawia puścił modny dziś reżyser skandalista Christoph Schliengensief: „Wspaniały wybór... W Austrii Ratzi znaczy szczur. Niech żyje Inkwizycja!”. To reakcje skrajne. Były też mistyczne – wskazujące na palec Boży i na układ gwiazd. Jednak od początku dominowała chłodna, racjonalna i wnikliwa analiza, co ten pontyfikat może znaczyć dla Kościoła, dla Europy Zachodniej i Niemiec, gdzie kościoły katolickie trzymają się nieco lepiej niż protestanckie, ale także są coraz bardziej puste.
Na co Joseph Ratzinger – błyskotliwy teolog pozbawiony jakoby duszpasterskiej charyzmy, kiedyś liberał, potem konserwatysta – zechce spożytkować swój zapewne niezbyt długi pontyfikat. Ma przecież 78 lat. Czy odważy się na reformy, które blokował jako inkwizytor? Na ile zechce pogodzić z Kościołem zbuntowanych lub tylko małowiernych katolików, dopuścić kobiety do święceń kapłańskich, znieść celibat i zwiększyć kolegialność w Kościele? Czy nadal będzie strażnikiem czystej wiary, zwolennikiem – jak kiedyś powiedział – Kościoła „małego, ale i elitarnego” (klein aber fein), czy raczej zechce ożywić ducha soboru watykańskiego sprzed czterdziestu lat.