Oksfordzki historyk Theodore Zeldin – którego często cytujemy, gdyż swoją „Historię intymną ludzkości” utkał z elementów ważnych, a zarazem ulotnych: pasji, aspiracji, wierzeń – nazywa sprawiedliwość najstarszym marzeniem człowieka. To marzenie wszechogarniające; każdy chciałby sprawiedliwości dla siebie, docenienia swojej pracy i zasług, a już szczególnie naprawienia krzywd, jeśli takich doznał. Każdy pragnąłby żyć w świecie, któremu sprawiedliwość nadaje porządek i sens. Stąd tak ogromna siła utopii – od Platona po Tomasza Morusa, od Saint-Simona po komunistów, wszyscy widzieli jaśniejące na wzgórzu Miasto idealne, ale na tę górę nikt się nie wdrapał, bo góra leży nie w przestrzeni, lecz w czasie. Dobrze to spostrzegł Wiktor Hugo, utopia (sprawiedliwość) jest „prawdą jutra”. Tyle że jutro nigdy nie nadchodzi.
O prozaicznych problemach niemocy wymiaru sprawiedliwości piszemy regularnie i nie ma co powtarzać wszystkich frustrujących spostrzeżeń. W wymiarze społecznym jest jeszcze gorzej. Wiktor Osiatyński w ostatniej książce „Rzeczpospolita obywateli” trafnie opisuje uczucie pokrzywdzenia na przykład grupy robotników z wielkich zakładów przemysłowych, którzy wywalczyli nam przemiany. „Wychwalani najpierw w komunistycznej propagandzie, potem w solidarnościowej baśni – stali się nagle niepotrzebni i jeszcze kosztowni w utrzymaniu... nie mogli zrozumieć, że ofiara Kopalni Wujek, Lubina i wielu innych miejsc obróciła się przeciw nim”. Nietrudno na świecie dojść do wniosku, że sprawiedliwości żadnej nie ma i „uczciwość i szlachetność nie zawsze się opłacają, w każdym razie nie w polityce i nie na rynku”. Wiadomo, biedni cierpią, a bogatym łajdakom świetnie się żyje.
Niezaspokojone łaknienie sprawiedliwości koi Pismo: odsyła nas bowiem do sprawiedliwości prawdziwej – to jest boskiej.